Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Oddycham spazmatycznie, patrząc, jak chłopcy napełniają taczki ziemią. Trwa to krótko, zaledwie kilkanaście sekund, o wiele za krótko, żeby odsapnąć. Spoglądam na Gicza. Stoi rozkraczony i wodzi językiem po spieczonych wargach. Skąd ma tyle sił? Ba... Szerokie ramiona, wypukła klatka piersiowa, potężne bicepsy. Wyglądam przy nim jak małe dziecko. - Musisz sypać z czubem?! - słyszę nagle rozpaczliwy wrzask. - Żeby mi flaki popękały?! Sekundę wcześniej przygryzłem język, żeby nie krzyknąć tego samego do Bambucha. Już nie muszę. Jestem wdzięczny Giczowi bez granic, chętnie bym go uściskał. Taczki są nieco lżejsze, ale i sił mam już znacznie mniej. Palce odmawiają posłuszeństwa, nie chcą zacisnąć się na uchwytach. Krzyż przeszywa gwałtowne kłucie, jakby mi tam coś pękało. Patrzę na taczki. Patrzę i wpadam na pomysł, żeby je odwrócić: nie pchać, lecz ciągnąć za sobą. Powinno być lżej. Próbuję - faktycznie. Docieram do wału mniej wyczerpany niż przedtem. Siódma tura. Gicz nadal pcha taczki przed sobą, a ja ciągną. Wydaje mi się, że zaczynam łapać drugi oddech: muskuły wprawdzie nadal bolą, ale zwiotczałość ustępuje. Oddycham nieco równiej, nie tak spazmatycznie. Wygląda na to, że poziom wody odrobinę się obniżył. Złudzenie: to nasz odcinek wału urósł o kilkanaście centymetrów. Chłopcy pracują łopatami w. wariackim tempie. Ledwo nadążamy z dowożeniem ziemi. ...Która to już tura? Dziesiąta? Dwunasta? Nie jestem w stanie liczyć. Przed oczyma skaczą mi kolorowe kręgi, w uszach szumi - nie wiem, czy to grzmot rzeki, czy pulsującej we mnie krwi. Nagle muszę stanąć. Gicz, idący przede mną, wali się na taczki. Podbiegam do niego. - Odpocznij - mówię. - Któryś z chłopaków cię zmieni.. - Nie... - charczy. - Tylko momencik... Zaraz się dźwignę. Ujmuję za uchwyty jego taczek, odwracam je. - Ciągnij taczki za sobą - mówię. - Tak jest dużo lżej. Gicz prostuje się z trudem. Pokazuje mi dłonie: są pokryte bąblami - pod każdym palcem bąbel wielkości ziarna fasoli. - Cholera... - mruczy. - Mogliby dać rękawice... - Skąd je wezmą? - Oglądam własne dłonie, są również pełne bąbli. - Zagoi nam się, nie ma tragedii. - Nie ma - przytakuje Gicz i wprzęga się w taczki. Ciągnie je teraz tak samo jak ja, za sobą. Obracamy jeszcze dwa razy. - Dosyć! - woła Marcin, wskazując na nas łopatą. - Zmiana przy taczkach! - Nie trzeba - odpowiada Gicz. - Damy sobie radę. Powiedział to w naszym wspólnym imieniu. Nie mam mu za złe. Przeciwnie. Ze zdziwieniem stwierdzam, że sprawiło mi to przyjemność. Reflektory ślizgają się po rzece, błądzą po wałach, wyrywając z coraz gęstszego mroku mrowie ruchliwych ludzkich sylwetek. Ilu nas jest? Tysiąc? Dwa tysiące? Nikt nie zliczy, a zresztą liczenie nie jest potrzebne. Najważniejsze, że wały rosną, pęcznieją, pną się w górę, spychając w dół szalejącą rzekę. Rdzawka zdaje się nie wytrzymywać współzawodnictwa. A może tylko zbiera siły, żeby przypuścić jeszcze gwałtowniejszy szturm? "Uwaga, uwaga! - rozlega się ryk potężnego megafonu. - Do wszystkich ochotników akcji przeciwpowodziowej! Uwaga, uwaga! W ciągu ostatniej godziny przybór wód ustał! Nie oznacza to jeszcze, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, ale szansę nasze wzrastają! Komunikat PIHMu zapowiada poprawę pogody!..." - Miałeś rację, stary - mówi Gicz w krótkiej przerwie na załadunek taczek. - Ciągnąć jest dużo lżej niż pchać. A już myślałem, że wysiadam... - Sama siła nie zawsze wystarcza. - Uśmiecham się do niego. - Czasami przydaje się trochę sprytu. Powinienem ci podziękować. - Za co niby? - dziwi się Gicz. - Ratujesz Zarzecze. - Robię do Gicza oko. - Korsyce powódź nie grozi, przede wszystkim grozi Zarzeczu. - Mowa - Gicz odpowiada szelmowskim mrugnięciem. - Ale mieliście fart!... Tam, w muszli... Nie kończy, bo taczki są już pełne. Ciągniemy. Ból w mięśniach jak gdyby ustąpił, jątrzą tylko poranione dłonie. Marcin już po raz trzeci proponuje zmianę przy taczkach i za każdym razem obaj uparcie odmawiamy. To nasz pojedynek. W dodatku wygląda na to, że się zanosi na nie rozegraną... Powrót do spychacza z pustymi taczkami to także odpoczynek. Idziemy obok siebie ciężkim, znużonym krokiem. - Dlaczego - pytam - uważasz, że mieliśmy fart? Gicz zwleka z odpowiedzią. Jak gdyby się wahał. Decyduje się dopiero podczas ładowania taczek. - Musieliście przegrać - mówi. - Uszykowaliśmy drobny figiel... - Jaki figiel? Gicz wyciąga z kieszeni plastykowe jajko, takie, jakich używa się do psikania wodą w lany poniedziałek. Pokazuje mi. - Wiesz, co jest w środku? - pyta. - Chyba nie kwas solny. - Jasne, że nie - przytakuje Gicz. - Tam jest proszek do kichania. Ojciec Piotra przywiózł z Francji paczkę takiego proszku do robienia kawałów. Jak się go powącha, człowiek kicha i płacze, kapujesz? Piotr buchnął ojcu proszek i każdy z nas miał w kieszeni jajo. Gdyby były z wami kłopoty, poczęstowalibyśmy was porcyjką... - Numer, z ciebie! - mówię do Gicza, ale bez złości, raczej ubawiony. - I to miał być uczciwy pojedynek? - Wiesz, jak jest... - mruczy Gicz, dźwigając napełnione taczki. - Koniecznie chcieliśmy z wami wygrać... Znowu wędrówka. Nie kończący się, ciężki marsz od spychacza do wału, z powrotem i znowu, w kółko, sam już nie wiem jak długo, bo straciłem poczucie czasu. Przytomnieję, gdy przed taczkami wyrasta człowiek w brezentowym płaszczu. - Dosyć - mówi i niemal siłą odrywa mi dłonie od taczek. - Nie słyszeliście komunikatu? Rzeka opada, wały umocnione. Koniec akcji! Zmiatajcie do domu, chłopcy, z serdecznym podziękowaniem od Komitetu Przeciwpowodziowego. Rozprostowuję plecy. Gdy próbuję tego, przeszywa je tak gwałtowny ból, że z trudem powstrzymuję się od krzyku. Siadam na mokrej, błotnistej ziemi i widzę, że wszyscy zrobili to samo. Muszą minąć dobre dwa kwadranse, nim jesteśmy w stanie się podnieść i zbitą gromadą poczłapać w stronę miasta. Munia, jak zwykle, odnajduję w szopie. Tym razem jednak nie dłubie kozikiem w klocu, usiłując nadać mu kształt niedźwiedzia czy sarny. Jest po łokcie utytłany w glinie, którą miesi zaciekle w plastykowym cebrzyku. - Cześć - mówi unosząc głowę i dostrzegam, że nos, policzki, czoło także miały bliski kontakt z gliną. - Jak się czujesz? Bo mnie jeszcze teraz łupie w krzyżu. - Mnie też - uspokajam go; dłonie mam opatrzone i zabandażowane, co zawdzięczam matce Kamy. - Już nie rzeźbisz w drzewie? - Rzeźbię, czemu nie... - Munio jest dziwnie zmieszany. - Chcę popróbować z gliną, całkiem nowe możliwości, ciekawe tworzywo... O, popatrz - wskazuje na półkę: stoi tam figurka tańczącej dziewczyny, zastygłej w piruecie twista: ruch jest uchwycony tak dynamicznie, że odnosi się wrażenie, iż dziewczyna przerwała taniec tylko na ułamek chwili. - Dobre, co? - Świetne! - wołam