Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
„Między matką a mną!” — powtarzał, jakby biadając nad siłą fatalności. Znamienne dla mnie w tym mieszkaniu na pierwszym’ piętrze było to, że słychać było zgrzypienie sztaby żelaznej, za pomocą której pompowano wodę. Ten przeciągły, ale nieostry zgrzyt bardzo mi się podobał. Zdrowy rozum Delfinatu zbuntował się po trosze przeciw dworowi. Przypominam sobie bardzo dobrze wyjazd dziadka do Stanów w Romans. Był wówczas bardzo poważnym patriotą, ale nader umiarkowanym: wyobraźcie sobie Fontenelle’a jako trybuna ludu. W dniu wyjazdu mróz był taki, że „kamienie pękały” (była to — sprawdzić — owa pamiętna zima roku 1789 na 1790), było na stopę śniegu na placu Grenette. Na kominku w pokoju dziadka palił się olbrzymi ogień. Pokój był pełen przyjaciół, którzy chcieli go widzieć na wsiadanym do powozu. Najsławniejszy adwokat tutejszy, wyrocznia prawa — ładne stanowisko w mieście, gdzie był parlament — pan Barthélemy d’Orbane, bliski przyjaciel rodziny, stał obok mnie przed migocącym ogniem. Byłem bohaterem chwili, bo jestem przekonany, że dziadek żałował w Grenobli tylko mnie i kochał tylko mnie. W tej okoliczności pan Barthélemy d’Orbane nauczył mnie robić miny. Widzę go jeszcze i siebie także. Jest to sztuka, w której poczyniłem najszybsze postępy; śmiałem się sam z min, które robiłem dla rozśmieszenia innych. Próżno sprzeciwiano się wciąż rosnącej modzie do min; trwa ona jeszcze; często śmieję się z min, jakie robię, kiedy jestem sam. Przechodzi ulicą mizdrząc się jakiś dudek (na przykład pan Lysi[maque] albo hrabia, kochanek pani Del Monte); naśladuję jego minę i śmieję się. Raczej skłonny jestem naśladować ruchy, lub raczej miny, twarzy niż ruchy całej postaci. W Radzie Stanu naśladowałem bezwiednie i w bardzo niebezpieczny dla siebie sposób nadętą minę słynnego hrabiego Regnault de Saint-Jean-d’Angely, siedzącego o trzy kroki ode mnie, zwłaszcza kiedy, aby lepiej słyszeć cholerycznego księdza Louis siedzącego po drugiej stronie sali naprzeciw niego, obciągał straszliwie długi kołnierz u koszuli. Ten zmysł czy ta sztuka, którą zawdzięczam panu d’Orbane, zrobiła mi wielu nieprzyjaciół. Obecnie roztropny di Fiori wyrzuca mi ukrytą albo raczej źle ukrytą ironię, widoczną mimo mej woli w prawym kąciku ust. W Romans brakło dziadkowi jedynie pięciu głosów do zostania posłem. „To byłaby moja śmierć” — powtarzał często winszując sobie, że odmówił głosów licz- nych wieśniaków, którzy mieli do niego zaufanie i przychodzili się go radzić rano. Jego rozsądek a la Fontenelle bronił go od ambicji; mimo to lubił kropnąć jakąś mówkę przed dobranym audytorium, na przykład w bibliotece. Widzę się tam jeszcze, jak go słucham w przepełnionej pierwszej sali, która wówczas zdawała mi się olbrzymia. Ale skąd tyle ludzi? Z jakiej okazji? Tego obraz mi nie mówi; to tylko obraz. Dziadek opowiadał mi często, że w Romans atrament jego — mimo że kałamarz stał na dobrze ogrzanym kominku — marzł mu na końcu pióra. Nie wybrano go, ale przeprowadził wybór jednego czy dwóch posłów, których nazwisk zapomniałem; ale dziadek nie zapominał usługi, którą im oddał, i śledził ich z dala na obradach, potępiając ich energię. Lubiłem bardzo pana d’Orbane, jak również grubego kanonika, jego brata; odwiedzałem ich na placu Lipowym albo pod sklepieniem, które z placu Matki Boskiej prowadzi na plac Lipowy, o dwa kroki od kościoła Matki Boskiej, gdzie kanonik odprawiał mszę. Ojciec albo dziadek posyłali sławnemu adwokatowi tłuste indyki na Boże Narodzenie. Lubiłem też bardzo ojca Ducros, byłego kordeliera. (z klasztoru znajdującego się pomiędzy parkiem miejskim a pałacem Franquiéres’ów w stylu Odrodzenia, o ile sobie przypominam). Lubiłem także miłego księdza Chélan, proboszcza w Risset koło Claix; chuderlawy człowiek, same nerwy, sam ogień, iskrzący się dowcipem, już niemłody — mnie wydawał się stary, ale miał może czterdzieści albo czterdzieści pięć lat. Rozmowy jego przy stole bawiły mnie niezmiernie. Nie omieszkał nigdy przyjść do dziadka na obiad, kiedy był w Grenobli; obiad był wtedy o wiele weselszy niż zazwyczaj. Jednego dnia przy wieczerzy mówił od trzech kwadransów, trzymając w ręce łyżkę poziomek. Wreszcie zaniósł łyżkę do ust. — Księże proboszczu, nie będzie ksiądz mógł odmówić mszy jutro — rzekł dziadek. — Za pozwoleniem, odmówię ją jutro, ale nie dziś, bo już minęła północ. Rozmowa ta przepełniła mnie radością na cały miesiąc, wydawała mi się fajerwerkiem dowcipu. Oto dowcip dla ludu albo dla młodego chłopca, ci mają wrażliwość — porównaj repliki podziwiane przez Bokacjusza lub przez Vasariego. Dziadek mój w owych szczęśliwych czasach brał religię bardzo wesoło, a ci księża dzielili te pojęcia. Zrobił się smutny i dość religijny po śmierci mojej matki (w 1790), a i to, jak sądzę, przez słabą nadzieję odnalezienia jej — spotkania — na tamtym świecie, jak pan de Broglie, który mawiał o swojej miłej córce, zmarłej w trzynastym roku: „Mam uczucie, że moja córka jest w Ameryce.” Zdaje mi się, że ksiądz Chélan był u nas na obiedzie w „dniu dachówek”. Tego dnia widziałem pierwszą krew rozlaną przez rewolucję francuską. Był to nieszczęśliwy robotnik kapelusznik, raniony śmiertelnie bagnetem w krzyże. Wstaliśmy od stołu w środku obiadu. Poszukam daty tego dnia w jakiejś chronologii. Obraz mam bardzo jasny, jest może temu jakich czterdzieści trzy lat. Pan de Clermont-Tonnerre, gubernator Delfinatu, zajmujący pałac gubernatorski — osobno stojący dom wychodzący na wały (ze wspaniałym widokiem na zbocza Eybens, widok spokojny i piękny, godny Klaudiusza Lorrain, wjazd pięknym dziedzińcem od ulicy Nowej blisko ulicy Morw) — chciał, o ile mi się zdaje, roz- pędzić zbiegowisko; były tam dwa pułki, przeciw którym lud bronił się dachówkami zrzucanymi z dachów, skąd nazwa „dzień dachówek”. Jednym z podoficerów tego pułku był Bernadotte, dziś król szwedzki, dusza równie szlachetna jak Murat, król Neapolu, ale o ileż zręczniejszy! Lef?vre, perukarz i przyjaciel mego ojca, często nam opowiadał, że ocalił życie generałowi Bernadotte (jak powiadał w 1804) osaczonemu w jakiejś bramie. Lefévre był to piękny i dzielny mężczyzna, marszałek Bernadotte posłał mu jakiś upominek. Ale to wszystko to jest historia, opowiadana co prawda przez naocznych świadków, ale której ja nie widziałem. Pragnę opowiadać na przyszłość — w Rosji I gdzie indziej — tylko to, co widziałem. Rodzice moi wstali od stołu w połowie obiadu; byłem sam w oknie jadalni lub raczej w oknie pokoju wychodzącego na ulicę. Ujrzałem starą kobietę, która trzymając w rękach swoje stare trzewiki krzyczała z całych sił: „Bontuję się! Bontuję się!” Pocieszność tego buntu — stara kobieta przeciw pułkowi — uderzyła mnie. Tego samego wieczora dziadek opowiedział mi śmierć Pyrrusa