Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Oboje siedzieli na niskich zydlach, przy zniszczonym niskim stoliku. Okiennice były otwarte, z dołu dobiegały odgłosy ulicy. Achamian otulił się wełnianym kocem, ale Esmenet wolała drżeć w chłodnym powiewie od okna. Jak długo Achamian z nią zostanie? Pewnie na tyle, żeby znów czuli się ze sobą nudno i bezpiecznie. Niemal jak małżeństwo. Taki szpieg, pomyślała, który rekrutuje ludzi i zbiera informacje, zwykle nie robi nic, tylko czeka na jakieś wydarzenie. A Achamian czekał tutaj, w jej nędznym pokoju w starym domu, gdzie mieszkały dziesiątki dziwek. Początkowo było jej dziwnie. Wiele ranków przeleżała nie śpiąc, nasłuchując ohydnych odgłosów, które wydawał na jej nocniku. Chowała głowę pod poduszkę i krzyczała, że powinien iść do lekarza albo kapłana - i tylko pozornie żartowała, bo naprawdę to było ohydne. Zaczął nazywać to poranną apokalipsą - było to po tym, jak krzyknęła raz, bardziej z rozpaczy niż dla żartu: „To, że co noc przeżywasz apokalipsę, nie znaczy, że musisz ją ze mną dzielić każdego ranka!”. Achamian śmiał się niewesoło, myjąc się, i mruczał coś o związku nadmiernego picia z oczyszczaniem jelit. A widok czarnoksiężnika obmywającego tyłek w wodzie wydawał się Esmenet równie pocieszający, co śmieszny. Wstawała, otwierała okiennice i siadała półnaga na parapecie, tak jak zawsze, wodząc wzrokiem po ulicy w poszukiwaniu klienta. Oboje zjadali skromne śniadanie - razowy chleb, zgliwiały ser - rozmawiając o najróżniejszych sprawach: ostatnich plotkach o Maithanecie, o hipokryzji kapłanów, o woźnicach klnących tak, że nawet żołnierz by się zarumienił. Esmenet myślała, że są szczęśliwi, ale w jakiś osobliwy sposób, w jaki można było być szczęśliwym w tym miejscu i czasie. Jednak wcześniej czy później ktoś wołał do niej z ulicy albo do drzwi pukał jeden z jej stałych klientów i wszystko się psuło. Achamian pochmurniał, chwytał płaszcz, sakwę i nieodmiennie szedł się upić w jakiejś obskurnej knajpie. Zwykle widziała go z parapetu, kiedy wracał, samotny w tłumie przechodniów, starzejący się, krępy mężczyzna, który wyglądał, jakby po nocy hazardu stracił sakiewkę. Za każdym razem, bez wyjątku, już na nią patrzył, kiedy go dostrzegała. Machał niepewnie ręką, usiłował się uśmiechnąć, a ją przeszywał smutek, czasem tak dotkliwy, że wyrywał z jej piersi głośny jęk. Co czuła? Litość, to na pewno. Wśród obcych Achamian zawsze był samotny, niezrozumiany. Nikt, myślała często, nie zna go tak jak ja. Czuła też ulgę, że wrócił - wrócił do niej, choć miał dość złota, by kupować dużo młodsze dziwki. Samolubny smutek, to też. I wstyd. Wstyd, bo wiedziała, że on ją kocha, a każde jej spotkanie z klientem rani mu serce. Nigdy nie wchodził, jeśli nie zobaczył jej w oknie. Raz, kiedy pobił ją jeden szczególnie podły drań, podobno kowal, powlokła się do łóżka i płakała tak długo, aż usnęła. Obudziła się przed świtem przestraszona, bo Achamian nie wrócił. Pobiegła do parapetu. Czekała wiele godzin, przyglądając się, jak słońce nadaje morzu barwę brązu i posyła lance promieni w zamglone miasto. Koła pierwszych furmanek zaturkotały na bocznych uliczkach, z kominów w niebieściejące niebo uniosły się pierwsze smużki dymu. Zapłakała cicho, ale nawet wtedy pozwoliła, żeby jedna pierś wychyliła się spod koca, jak u karmiącej matki, a długą jasną nogę wysunęła na zewnątrz tak, by ktoś, kto podniesie głowę, mógł dostrzec cień obietnicy między jej kolanami. Wreszcie, kiedy słońce zaczęło ogrzewać jej twarz i nagą pierś, usłyszała pukanie. Doskoczyła do drzwi, szarpnęła je i ujrzała rozczochranego czarnoksiężnika. - Akka! - zawołała, a łzy potoczyły się jej po policzkach. Wtedy zorientowała się, że naprawdę go kocha. Było to dziwne małżeństwo, jeśli można je tak nazwać. Małżeństwo wyrzutków, uświęcone niewypowiedzianą przysięgą. Czarnoksiężnik i dziwka. Może w takim związku należy się spodziewać desperacji, jakby to dziwne słowo „miłość” było tym donioślejsze, im większy upadek. Esmenet skuliła się na chłodzie. Spojrzała na Achamiana i westchnęła niecierpliwie. - Co jest takie trudne? - spytała ze znużeniem. Achamian urażony odwrócił oczy. Kiedy dowiedział się o kowalu, wpadł w szał. Dosłownie zawlókł ją do kilku kuźni, żądając, by wskazała winnego. I choć protestowała, tłumaczyła, że takie napaści są wliczone w cenę, w cichości serca była szczęśliwa i liczyła potajemnie, że spali tamtego drania na popiół. Chyba po raz pierwszy zrozumiała, że Achamian naprawdę jest do tego zdolny i że już to robił. Ale nigdy nie znaleźli winnego. Podejrzewała, że Achamian nadal chodzi po kuźniach i szuka kogoś odpowiadającego opisowi