Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Dlatego ich Listy są dla ad- j miratorów Stempowskiego ewenementem. Miciński i prawica, tak zatytułował Czesław Miłosz swój j artykuł o Listach; i dodał podtytuł: Czy Bolesław Miciński był prawicowcem! Od takich tytułów i podtytułów (od sa-j mego na nie patrzenia) dostaje się bólu zębów albo gęsiej] skórki. Miłosz ma zupełnego bzika na punkcie „lewicy' i „prawicy", które dziś niewiele już znaczą lub znaczą coś I odwrotnego do pierwotnych terminów. Miciński pisywał! do „Prosto z mostu". No i co z tego? Pisywali tam również! Straszewicz, Andrzejewski i Regamey, których trudno doprawdy nazywać „prawicowcami". Pisali tam przeciw „Wiadomościom Literackim", tygodnikowi Iwaszkiewicza, który (jak mi opowiadał Grydzewski) z niesmakiem i niepokojem obserwował wzrost „żydokomuny" w parafii „Mięcia". Tenże Iwaszkiewicz wybrzydzał się na Podróże do piekieł, książkę „niemoralną", pozbawioną „orientacji narodowej", pełną nihilistycznych „miazmatów". Redaktor gazety goszczącej artykuł Miłosza uważa, zdaje się, postkomu- 500 njstów z SLD za „lewicowców". Pewnie do spółki z Miłoszem. W recenzji z Portretu Kanta, drukowanej w roku 1948, podziwiałem arcydziełko Micińskiego, natomiast krzywiłem się lekko na trzy dołączone do Portretu eseje o wojnie*. Teraz widzę, jak się myliłem. Miciński wyrażał w nich swój głęboki wstręt do totalitaryzmu, co jest jedynym sensownym kryterium odróżniania „lewicowości" i „prawicowo-ści". Za to Miłosz wspomniał gdzieś, że nieco później, pod koniec wojny, podziwiał w duchu „walec idący ze Wschodu" jako ucieleśnienie potęgi, siły i „historycznej rozumności". * Zob. przedruk w 9 tomie Pism zebranych. mtc-rt v- Don Ildebrando i Chirurg o trochę dziwnym imieniu i nazwisku Fausto Angelini (po polsku brzmiałoby to Faust Anielski) zbliża się do osiemdziesiątki i od paru lat już nie uprawia swego zawodu. Renoma jego jest jednak tak wielka, że ilekroć w grę wchodzi wyjątkowo ryzykowny zabieg operacyjny, sławny Fausto, za bardzo wysoką opłatą, wzywany jest | przez rodzinę chorego, aby tylko asystował przy operacji, służąc słowną radą młodszym od niego chirurgom. Nie | wiem, jak to się odbywa, zadaję sobie pytanie, jak znoszą j to jego koledzy, pozostaje fakt, że obecność doktora Aniel-1 skiego traktowana jest jak niezawodna gwarancja bańko- J wa lub milczący udział niedościgłego cywilisty w skompli- i kowanym procesie sądowym. Czy to możliwe, aby sama obecność odgrywała tak wielką rolę? Aby ukradkowe spojrzenia w stronę Maga wystarczyły jako pomoc czy otucha? Najwidoczniej było możliwe, żałowałem jedynie, że nie mog-j łem nawet marzyć o tym, by kiedykolwiek Fausto wyjed-j nał mi krótkie choćby spojrzenie z zewnątrz na salę opera-] cyjną. Przestał operować w wieku siedemdziesięciu pięciu lat.: Sam zauważył, że straciły naraz dawną elastyczność jegc długie palce. Miał widocznie nadzieję, że odzyska w nich dawną władzę, skoro wieczorami gimnastykował je z rem, zabawiając się w produkowanie fantazyjnych wycinaj nek z gazet. Potrafił tak wycinać godzinami przy ogromnj stole w pałacyku na granicy dolnego i górnego Neapolu. 502 Pochodził z Abrazzów, z wysoko położonej miejscowości Montenero, której ozdobą była nieźle zachowana katedra romańska na wąskim placu blisko urwiska. Katedra cieszyła się zasłużoną sławą jako zabytek historyczny, lecz nie wystarczyła, by tchnąć w miasteczko trochę życia. Pustka wyzierała z kilku kruchych kamienic. Fausto Angelini i jego młodsza nieco siostra Veronica byli jedynymi dziećmi znachora czy felczera, którego pamięć czczono, jakby był ojcem i panem miasteczka, ważniejszym od gospodarza katedry. Obaj dawno już nie żyli. Doktor przyjeżdżał do rodzinnego miasteczka raz do roku na jeden letni miesiąc. Witano go wtedy i żegnano z honorami, a jego zasuszona siostra nabierała ochoty do życia na kolejny rok; i codziennie o świcie, podczas wizyty brata, klęczała uśmiechnięta przed ołtarzem w katedrze. -v -?» ? II Poznałem go jako pacjent, jeszcze wówczas ostatnie miesiące operował. Zbadał mnie dokładnie i szybko, wyjaśnił, że każda zwłoka w moim wieku utrudnia zoperowanie prostaty, odrzucił z miną obrzydzenia „nowoczesną" metodę „wymrażania" powiększonego gruczołu. „Trzeba otworzyć brzuch i ciąć — powiedział krótko — nie jest to, jak się często sądzi, drobny zabieg, lecz operacja, która unieruchomi pana na dwa tygodnie w klinice i potem na miesiąc w domu". Wciągnął mnie na listę w swojej prywatnej (drogiej) klinice. Budził sympatię i pełne zaufanie. Operacja trwała dłużej, niż przewidywał — trzy godziny. Wytrącony z uśpie-nia, jakkolwiek wciąż zaczadzony, drzemałem i budziłem SI? na przemian, gdy on mówił bez przerwy i bez obsłonek, Ze smakiem, siedząc u wezgłowia mojego łóżka. Pociąg do mówienia i opowiadania uderzył mnie od razu Podczas pierwszego spotkania w jego gabinecie lekarskim nad morzem. Było łatwo domyślić się przyczyny. Żył sa- 503 motnie, stary bezdzietny kawaler, interesowały go rzeczy które mogły interesować mnie, pisarza, a nie jego kolegów. Łączyło nas jeszcze jedno, prócz jego słabości do mojego pisarstwa (okazało się, że był moim czytelnikiem). On, południowiec, cierpiał na osobliwą, bardzo rzadką alergię: nie mógł pić wina, ani czerwonego, ani białego. Mógł natomiast pić whisky jak wino, w dużych ilościach, bez śladu aler-j gicznej wysypki i bez przykrych skutków. Zaczęliśmy wiecl popijać whisky, gdy tylko zasklepiła się moja pooperacyjna! rana. W klinice leżałem rzeczywiście dwa tygodnie