Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Poczuł w kościach dreszcz wdzięczności. - Ha! - wykrzyknął, kiwając kilka razy głową. Wiedział, że gdy się podnieca, wygląda niekiedy głupawo. Ale do tej pory nic się nie udawało i obaj czuli się przegrani. A teraz... teraz czuł się jak odkrywca Egiptu. - Popatrz na ogrodzenie - powiedział Falls. Była to wysoka na piętnaście stóp siatka z pętlami z drutu kolczastego na szczycie. Z tego, co widzieli, parkan ciągnął się przez całe mile, otaczając teren. - Mają w środku coś absolutnie wyjątkowego, dam sobie głowę uciąć, coś absolutnie wyjątkowego - zawyrokował Falls. Tego ranka Thompson i Falls obudzili się w ciszy obozowiska już w granicach okręgu Sonoma. Był to stanowy kemping, ale oprócz nich nie było tu nikogo - chyba z powodu wysokich opłat: czternaście dolarów za noc. Mgła wiła się w wężowym tańcu nad rzeką Gualala. Falls oparł się na łokciu i wolną ręką zaczął szukać przy sobie papierosów, ale w jednej chwili zamarł. Poczuł lekki ucisk w gardle, wzbierało w nim jakieś dziwne uczucie. Położył się w wilgotnym śpiworze i nasłuchiwał odległego dudnienia, bardziej mechanicznego niż szum rzeki. - Mógłbym się przyzwyczaić do odgłosu tego pociągu. Spojrzał na Thompsona, który - ubrany i ogolony - szukał czegoś w plecaku. - We Fresno też budziły mnie pociągi - powiedział Falls, wyjmując papierosa z kieszeni na piersi, przedtem zupełnie pustej. Zapalił go od żarzących się jeszcze węgli ogniska. - Linia biegła obok miejskiego basenu. Większe chłopaki uma wiały się na skoki do pociągów. A wszystkie matki ostrzegały nas, że stracimy ręce i giry. Mówiły też, że jak stanie się za blisko pociągu, powietrze wsysa cię pod koła. Wyciągnął rękę i poruszył dzbankiem od kawy. - Wydaje mi się, że to było we Fresno. - Wstawił dzbanek do szczątków ogniska. - To nie jest pociąg. To helikopter. - Helikopter? - zdziwił się Falls. Thompson rzucił plecak na ziemię. - Skończył mi się papier toaletowy. Chyba... - I co z tego? Mają tu przecież papier. - Zachciało mi się i myślałem... - Ich papier jest całkiem dobry. - Jak w więzieniu. Każdy stanowy papier jest taki sam. Rzeczywiście, brzmiało to jak helikopter. Gdy ucichł hałas wirnika, Falls usłyszał psy rzucające się i piszczące w wozie. Zabrał się za robienie śniadania, co według Thompsona polegało na odgrzewaniu wczorajszych resztek. - Ktoś nie zamknął wczoraj chili - powiedział. - Byliśmy w mieście. Trzeba było kupić jajka. - Myślę, że pójdę na ryby - stwierdził Thompson i Falls przestał go słuchać. Wyczołgał się ze śpiwora i w samych skarpetkach pobiegł jak baletnica po mokrej ziemi, żeby wy- puścić psy. Gdy tylko otworzył drzwi, psy wypadły na dwór. Wszystkie trzy zbite w kulę jak jedno zwierzę. Cuchnęły wilgotną sierścią i obijały mu żebra ogonami. Gdy znów rozpoczął nasłuch, Thompson właśnie mówił: - Jest czystej krwi Norweżką. Urodziła się dzień po mnie. W Kenii w środkowowschodniej Afryce, ale potem przez cały czas mieszkała w Fargo, w Południowej Dakocie. Co powiesz na taką przeszłość? - Jaką? - mruknął Falls. Kobiety nudziły go jeszcze bardziej niż ryby. Odlewał się długo pod jakimś krzakiem, a potem poszedł sprawdzić chili. - Wszystko się skawaliło. - Szkoda. - Wyschło, bo nie było przykryte, myślę, że dlatego. I jeszcze coś: spadajmy stąd. - Stąd? - Nie chcę iść znowu do pudła. Thompson popatrzył na niego z miną zdziwionego dziecka. - Mówiłeś, że nie będzie porwań - przypomniał mu Falls. - Nieprawda. - Prawda. - Nie mówiłem ani tak, ani siak. - Mówiłeś, że mamy tylko kogoś odwiedzić. A to nie są odwiedziny. Będziemy musieli zgarnąć go z ulicy. - Dlaczego? - To żadna tajemnica: facet robi nas w konia. Kryje się przed nami. Jesteśmy załatwieni. On nas załatwił. - Jesteśmy załatwieni? My? - Thompson zaczął nucić temat z Jamesa Bonda. - Za długo tu jesteśmy. - Nikt nas nie załatwił. Oprócz Boga. - Wszyscy nas widzieli. Znają nas. Thompson podzielił chili na dwie porcje i zaczął jeść z pa- pierowego talerza. Po chwili odezwał się: - Sranie po ścianie, co? - Coś w tym rodzaju. - Znaczy się cykoria. - Thompson był bardzo z siebie dumny. - Chciałbym coś postanowić, a nie bawić się w przedszkole. - Skąd te nagłe obawy? Czy jest coś wokół nas, co cię niepokoi? - Zacznijmy od tego, że całkiem niepotrzebnie ciągniemy ze sobą trzy cholerne psy. To nie był najlepszy pomysł. -Falls wyrzucił jedzenie z talerza w krzaki, z których natychmiast wysunęły się psie głowy i rozpoczęły wściekłą walkę o resztki niczym łby hydry. - Niewykluczone, że psy okażą się przydatne. Jeszcze nie wiem. - Każ im czegoś szukać. Obawiam się, że znajdziesz je po tygodniu. Jeśli w ogóle... - Jesteśmy myśliwymi. Musimy mieć psy. - Pieprzenie