Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Jeszcze można było wrócić koleją, lecz wabiła go nadzieja, że przeżyje tu jakąś przygodę. Nieraz trafiały się po wsiach dziewczęta, jak ostatnio w Grossbiestringen, umiejące docenić agentów tekstylnych. Ożywiony nowym impulsem ruszył w stronę willi. Od kościoła dolatywało bicie dzwonów. Krowy minęły go porykując. Piętrowy domek stał w dość rozległym ogrodzie, ściany oślepiająco białe, płaski dach, zielone okiennice, do połowy przesłonięte krzewami, buki i świerki, od frontu kwiaty, głównie róże, wśród nich człowieczek w podeszłym wieku, w skórzanym fartuchu, być może właściciel posesji, zajęty lekką robotą w ogrodzie: Traps przedstawił się i poprosił o nocleg. - Pański zawód - zapytał stary, który zbliżył się do parkanu, paląc brissago, głowa jego ledwie wystawała nad furtkę. - Pracuje w branży tekstylnej. Stary bacznie zlustrował Trapsa, spoglądając w sposób właściwy dalekowidzom ponad małymi, nieoprawnymi szkłami. - Oczywiście, może pan tutaj przenocować. Traps spytał o cenę. Nie zwykł za to przyjmować zapłaty, wyjaśnił stary, jest samotny, jego syn przebywa w Stanach Zjednoczonych, nad nim ma pieczę gosposia, panna Simona, jest więc rad, jeśli od czasu do czasu może przyjąć kogoś w gościnę. Agent podziękował. Był wzruszony tą gościnnością i zauważył, że na wsi nie wymarły bynajmniej cnoty i dobre zwyczaje przodków. Otworzono mu furtkę. Traps rozejrzał się: żwirowane dróżki, trawniki, głębokie cienie, fragmenty oświetlone słońcem. Dzisiaj wieczorem spodziewa się kilku panów, powiedział stary, kiedy zbliżyli się do kwiatów, i zaczął starannie przycinać krzak róży. Mają przyjść przyjaciele, którzy mieszkają w sąsiedztwie, bądź we wsi, bądź dalej aż u stóp wzgórza, emeryci, jak on, ściągnęli tutaj dla łagodnego klimatu i dlatego, że tutaj nie czuje się fenu, wszyscy samotni, wdowcy, spragnieni czegoś nowego, jakiegoś urozmaicenia, będzie więc to dla niego wielka przyjemność móc zaprosić pana Trapsa na kolację i na następujący po niej kawalerski wieczór. Agent był zaskoczony. Właściwie chciał zjeść we wsi, w szeroko znanej gospodzie, lecz nie śmiał odrzucić zaproszenia. Czuł się zobowiązany. Przyjął propozycję bezpłatnego noclegu. Nie chciał robić wrażenia nieuprzejmego mieszczucha. Udawał więc zadowolonego. Gospodarz zaprowadził go na pierwsze piętro. Miły pokój. Bieżąca woda, szerokie łoże, stół, wygodne krzesło, na ścianie obraz Hodlera, stare, oprawne w skórę tomiska na półce. Agent otworzył swoją walizeczkę, umył się, ogolił, spowił się w chmurę wody kolońskiej, podszedł do okna, zapalił papierosa. Wielka tarcza słoneczna opadała za wzgórza opromieniając buki. Podsumował pobieżnie interesy dnia, zlecenie firmy Rotacher niczego sobie, kłopot w Wildholzem, pięć procent zażądał łajdak, on mu jeszcze pokaże. Potem wyłoniły się wspomnienia. Powszednie, nieuporządkowane, zdrada małżeńska planowana w hotelu Touring, problem, czy najmłodszemu synkowi (którego najbardziej kocha) kupić elektryczną kolejkę, uprzejmość, a właściwie obowiązek nakazywał telefonicznie powiadomić żonę o niezamierzonej zwłoce. Jednak zaniechał tego, jak to już często bywało. Żona zdążyła się nawet przyzwyczaić, a poza tym i tak by mu nie uwierzyła. Ziewnął, pozwolił sobie na jeszcze jednego papierosa. Widział, jak trzej starsi panowie zbliżali się krocząc żwirowaną alejką, dwóch ramię w ramię, gruby i łysy za nimi. Powitanie, uściski rąk, objęcia, rozmowy o różach. Traps odsunął się od okna, podszedł do półki z książkami. Sądząc po tytułach, które odczytał, można się było spodziewać nudnego wieczoru - Hotzendorff, "Zbrodnia morderstwa i kara śmierci", Savingy, "System współczesnego prawa rzymskiego", Ernst David Holle, "Praktyka przesłuchania". Agent zrozumiał. Gospodarz był prawnikiem, może byłym adwokatem. Przygotował się już na rozwlekłe dysputy - cóż wie o prawdziwym życiu taki mól książkowy, świadczą o tym jego kodeksy. Było również do przewidzenia, że będzie się mówiło o sztuce albo o czymś podobnym, tematy, przy których mógł się łatwo zbłaźnić - dobre sobie, gdyby nie musiał trwać w centrum walki konkurencyjnej, on także nabrałby biegłości w subtelniejszych sprawach. Niechętni schodził więc na dół, gdzie na otwartej, wciąż oświetlonej słońcem werandzie zajęto miejsca, podczas gdy gosposia, tęga osoba, nakrywała stół w przyległej jadalni. Lecz zdumiał się, kiedy ujrzał oczekujące go towarzystwo. Był rad, że najpierw zbliżył się doń pan domu, teraz wyglądający niemal jak fircyk, nieliczne włosy starannie zaczesane, w znacznie za obszernym surducie. Powitano Trapsa krótkim przemówieniem. Zdążył ukryć swe zaskoczenie, bąknął, że całą przyjemność po jego stronie, skłonił się chłodno, pełen rezerwy, grał rolę bywałego w świecie fachowca od tekstyliów i pomyślał z żalem, że został przecież w tej wiosce tylko po to, aby przygadać sobie jakąś dziewczynę. To się nie udało. Zobaczył przed sobą trzech pozostałych starców, którzy w niczym nie ustępowali zdziwaczałemu gospodarzowi. Jak niesamowite kruki wypełniali słoneczną werandę z wyplatanymi meblami i powiewnymi firankami, zgrzybiali, wymiętoszeni i zaniedbani, chociaż ich surduty zdawały się być w najlepszym gatunku - co spostrzegł natychmiast - jeśli nie brać pod uwagę łysego (nazwiskiem Pilet, siedemdziesiąt siedem lat, jak oświadczył pan domu przy prezentacji, która teraz nastąpiła), sztywno i godnie siedzącego na bardzo niewygodnym taborecie, chociaż wokół stało kilka wygodnych krzeseł. Więcej niż starannie ubrany, w butonierce biały goździk, gładził nieustannie przyczernionego krzaczastego wąsa, emeryt zapewne, może jakiś były, przez szczęśliwy przypadek wzbogacony zakrystian albo kominiarz, lub - co równie nie wykluczone - maszynista. Tym nędzniej prezentowali się dwaj pozostali. Jeden (pan Kummer, lat osiemdziesiąt dwa), grubszy jeszcze od Pileta, otyły, złożony jakby z połci słoniny, siedział w fotelu na biegunach, twarz miał jaskrawoczerwoną, potężny nochal pijaka, jowialne wyłupiaste oczy za złotym cwikierem, do tego, pewnie na skutek przeoczenia, nocna koszula pod czarnym garniturem i kieszenie wypchane gazetami i papierami, podczas gdy drugi (pan Zorn, lat osiemdziesiąt sześć), wysoki i chudy, monokl wciśnięty w lewe oko, blizny na twarzy, haczykowaty nos, śnieżnobiała lwia grzywa, zapadłe usta, pod każdym względem staroświeckie zjawisko - miał źle zapiętą kamizelkę i na nogach dwie różne skarpetki. - Campari ? - spytał gospodarz. - Proszę bardzo - odpowiedział Traps i usiadł w fotelu, podczas gdy wysoki i chudy z zainteresowaniem oglądał go przez monokl. - Pan Traps weźmie zapewne udział w naszej zabawie ? - Ależ oczywiście. Bardzo lubię zabawy. Starsi panowie uśmiechnęli się, pokręcili głowami