Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Powinno się posiedzieć gdzieś na ławeczce, w parku, albo w lesie, przemyśleć to, co się ma do powiedzenia, a potem zostać samemu z sobą i z czystą kartką papieru". Tak sobie myślałem, a jednocześnie nie byłem znowu tak bardzo pewny, czy to rozumowanie jest absolutnie słuszne. Przełamałem jednak tamto zmęczenie i felieton był gotowy wcześniej, niż się spodziewałem. Potem otwarłem okno na całą szerokość. Mieszkałem w pokoiku na drugim piętrze i z tej wysokości, w ciągu dnia miałem rozległy widok na sporą przestrzeń miasta, na rzędy domów, sploty wiszących drutów, na dachy i daleką perspektywę zamykaną pod horyzontem blokami szarych kamienic. Teraz miasto leżało pod moim oknem w zwojach rozrzuconych świateł i tylko one wyznaczały jego widoczne granice. Szeroka, usiana jasnymi punkcikami przestrzeń przytłaczała mnie zawsze swoim bezosobowym ogromem. Wiedziałem, że za chwilę te wszystkie światełka zaczną się niebezpiecznie zbliżać do siebie, że utworzą dziwną szachownicę, coś w rodzaju prostokątnego pola usianego świetlistymi punktami. Jeszcze czułem podmuch chłodnego wiatru, jeszcze odgłosy ulicznego ruchu dochodziły do moich uszu i przeszkadzały w odbiorze tamtego wrażenia. Nie chciałem go doświadczać tego wieczoru. Zamknąłem okno i rozrzuciłem na stole moje szkice. Jeden z nich przedstawiał właśnie takie światełka — umiejscowione i przypominające swoimi wymiarami pole szachownicy. Nikomu dotąd nie wyjawiłem, co ten szkic miał przedstawiać i nikt do dnia dzisiejszego nie zwrócił nań uwagi. Zresztą, podobnych, mnie tylko znanych kom- ny czymś, co mnie specjalnie uderzyło w chwilach dość dziwacznej koncentracji spojrzenia, w momencie, kiedy uwalniałem się niejako z przestrzeni, z rzeczywistości, i kiedy tamte obrazy zaczynały krzyczeć i ranić mnie swoim układem linii i wzorów. Potem, na moich szkicach, nigdy zresztą nie wykończonych tak, jak być powinny, z pewnym zamysłem wykonywane prace — notowałem tamte skojarzenia wzrokowe. Wychodziły z tego dziwaczne układy, nie dopracowane kompozycje, a jeśli już coś z tego udało mi się zamknąć w taki kształt, jaki, moim zdaniem, był czymś, co chciałem rzeczywiście wyrazić — obraz straszył brzydotą, był zaprzeczeniem wszelkich kanonów piękna. To właśnie Jaromin Wabno pierwszy zauważył tę cechę moich obrazów. „One są potwornie brzydkie" — powiedział pewnego dnia, gdy zaprosiłem go do mojego pokoiku na kawę i ćwiartkę winiaku. Chodził potem dookoła stołu, na którym leżały rozłożone, tak jak teraz, te moje szkice, rzucał co chwilę skośne spojrzenia, jakby mu trudno było się oderwać od czegoś, marszczył brwi, krzywił usta, podchodził kilka razy do okna, gapił się nawet przez moment na panoramę miasta, potem wrócił znowu, zaczął kołować po pokoju i wreszcie usiadł na brzegu krzesła, ale odwrócił się bokiem do tych rysunków. — Wiesz — powiedział po chwili — daj jednego głębszego. Może po kolorowym winiaku zobaczę je w innym świetle. — Śmiał się, jak z dobrego kawału. Cóż, nie spodziewałem się po Jarominie, że będzie chwalił moje szkice, ale nie wiedziałem, że poczuje do nich niesmak graniczący z obrzydzeniem. — Dziwny z ciebie facet — powiedział po dłuższej chwili. — To nawet zastanawiające. Te twoje malarskie knoty straszą taką odrażającą brzydotą, że mogłyby się 10 nach próbujesz przemycać ckliwe nastroje. Coś się chyba dzieje z tobą. Ale, co? Zmiotłem jednym wprawnym ruchem ręki wszystkie szkice, wypiliśmy potem po dwa winiaki i przestaliśmy mówić na ten temat. Potem dopiero, po kilku miesiącach od pamiętnej wizyty Jaromina Wabno uświadomiłem sobie dlaczego maluję. Stało się to nagle. Pamiętam, siedziałem nad szkicem skondensowanej panoramy miasta w nocy, bo czułem, że dopóki tego nie zrobię — światełka układające się w szachownicę błyszczących gwoździ będą mnie kłuły, jak prawdziwe gwoździe, a ta panorama widziana z mojego okna będzie mnie tak długo męczyć, aż zdobędę się na odpowiedni wysiłek i ten karykaturalny, ale wierny mojej wizji postrzegania obrazek przerzucę na kawałek płótna. I rzeczywiście, po ukończeniu szkicu odczułem ulgę. Podszedłem do okna, spojrzałem jeszcze raz na znany widok — i byłem pewien, że tamta wizja już się nie powtórzy. Uwolniłem się od niej na dziś, jutro i może na zawsze tym jednym głupim zabiegiem, tak, jakby jej kłująca ostrość spłynęła w farby, zamknęła się w nic nie znaczących przecież kolorystycznych układach. Czułem się wyzwolony od czegoś, co mi dokuczało. A więc dlatego maluję — uświadomiłem sobie tego wieczoru. Przerzuciłem poprzednie prace i w każdej z nich dostrzegłem strzępy czegoś, co mi się narzucało natrętnie, z czym chodziłem, jak z niepotrzebnym balastem, a od którego przecież można się było uwolnić. Czasem, jak właśnie tego wieczoru poprzedzającego dzień przyjścia Moniki miewałem zupełnie przyjemne chwile. Przerzucałem szkice i kartki zapisanego papieru, nie myślałem o redakcji, o wielu uciążliwych kłopotach, tkwiłem sobie w pokoiku na drugim piętrze. 11 II Jaromin Wabno nie pomylił się. Nazajutrz, tak jak zapowiedział, zjawiła się Monika Surkowska. Wszedł z nią naczelny do naszego%pokoju, przedstawił ją oficjalnie i zaczął wstępne przemówienie. Jak zwykle mówił swoim cichym, monotonnym głosem, poprawiał okulary na nosie, chrząknął kilka razy, wplótł porcję wyszukanych słów w swoją orację i wyraziwszy nadzieję, że nowa koleżanka, pani Monika Surkowska będzie się u nas dobrze czuła, a my — jej koledzy — zrobimy wszystko, żeby jej ułatwić pierwsze kroki w tym trudnym i niezwykle odpowiedzialnym zawodzie — skłonił się lekko i wyszedł, przepuszczając przodem młodą dziewczynę. Ta cała scena trwała bardzo krótko, ale przecież zdążyłem się dobrze przyjrzeć nowej koleżance. Miała modną fryzurę, regularne rysy twarzy i duże, ciemne oczy, które — wydawało mi się — śmieją się gdzieś, wewnętrznie