Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Musiałem go włożyć co naj- mniej raz. Żeby uwieńczyć dzieło, pan Mitlo kazał mi przymierzyć białą panamę, która dobrze pasowała na moją kudłatą głowę. Poprawił ją tu i tam, wetknął mi za ucho kosmyk włosów i oznajmił: - Za dużo włosów. Jest pan zawodowcem. Trzeba ściąć. Dopasował spodnie i marynarkę, wyprasował koszulę i nazajutrz przyszedłem po od- biór. Chciałem to wszystko zapakować do torby, zanieść do domu, a potem czekać, czekać i czekać na luźniejszy dzień, wreszcie przyjść prosto do niego i się pokazać. Ale oczywiście on miał zupełnie inne plany. Kazał mi przymierzyć koszulę z muszką, garnitur i kapelusz, a gdy to zrobiłem, próbował wypchnąć mnie na rynek, żebym się przeszedł i zebrał komplementy. - Bardzo się spieszę - zaprotestowałem. Obradował sąd słuszności i w centrum było pełno ludzi. - Nalegam - rzekł dramatycznie, grożąc mi palcem, jakby nie zamierzał prowadzić żadnych negocjacji. Poprawił mi kapelusz i dodał ostatni rekwizyt, długie czarne cygaro, które przyciął, wepchnął mi do ust i przypalił zapałką. - Potęga aż z pana bije - orzekł z dumą. - Jedyny wydawca gazety w mieście. A teraz jazda. Przeszedłem pół rynku i nikt mnie nie poznał. Dwaj farmerzy, którzy stali przed sklepem z paszą, obrzucili mnie dziwnym spojrzeniem, ale mnie też nie podobało się ich ubranie. Z cygarem w ustach czułem się jak Harry Rex. Ale moje się paliło i było bardzo mocne. Przed jego kancelarią gwałtownie przyspieszyłem kroku. Gladys Wilkins prowadziła agencję ubezpieczeniową męża. Miała około czterdziestki, była bardzo ładna i zawsze dobrze ubrana. Zobaczyła mnie, zamarła i powiedziała: - O, pan redaktor. Jaki pan dzisiaj dystyngowany. - Dziękuję. - Przypomina pan Marka Twaina. Poszedłem dalej, czując się nieco lepiej. Dwie zdumione sekretarki zareagowały z nie- jakim opóźnieniem. - Śliczna muszka! - zawołała jedna. Potem zatrzymała mnie pani Clare Ruth Seagraves i przez długi czas mówiła o czymś, co napisałem przed wieloma miesiącami i o czym zdążyłem już zapomnieć. Mówiąc, przy- glądała się garniturowi i muszce, nie przeszkadzało jej nawet cygaro. - Jest pan bardzo przystojny, panie redaktorze - powiedziała w końcu i chyba zawsty- dziła się tej szczerości. Szedłem coraz wolniej i wolniej, wreszcie uznałem, że pan Mitlo ma rację. Chociaż wcale się tak nie czułem, byłem profesjonalistą, wydawcą, ważną osobistością i mój nowy wizerunek był jak najbardziej na miejscu. Tylko cygara powinny być słabsze. Zanim obszedłem rynek, zakręciło mi się w gło- wie i musiałem usiąść. Pan Mitlo zamówił jeszcze jeden płócienny garnitur, jasnoszary. Zdecydował, że w przeciwieństwie do bankowców i prawników nie będę ubierał się na ciemno, tylko na jasno, w kolory stonowane i trochę niekonwencjonalne. I wyznaczył sobie zadanie znalezienia kilku niepowtarzalnych muszek oraz odpowiednich materiałów na jesień i zimę. W ciągu miesiąca Clanton przywykło do nowego osobnika na rynku. Zaczęto mnie zauważać, w czym przodowały przedstawicielki płci pięknej. Harry Rex się ze mnie naśmie- wał, ale on też ubierał się jak błazen. Za to panie za mną przepadały. Rozdział 22 Pod koniec września mieliśmy dwa godne uwagi zgony. Pierwszym był zgon Wilsona Caudle’a. Umarł w domu, samotnie, w sypialni, w której zamknął się w dniu, gdy wyszedł z redakcji. To, że już jako nowy właściciel „Timesa” przez pół roku nie zamieniłem z nim ani słowa, było dziwne, ale miałem za dużo pracy, żeby się tym gryźć. Na pewno nie chciałem od niego żadnych rad. Poza tym, co smutne, wiedziałem, że przez ten czas nikt z nim nie roz- mawiał ani go nawet nie widział. Zmarł w czwartek i pochowano go w sobotę. W piątek wpadłem do pana Mitla i odby- liśmy naradę na temat stroju, jaki ktoś o moim statusie społecznym powinien włożyć na po- grzeb. Mitlo nalegał na czarny garnitur i tak się przypadkiem złożyło, że miał idealnie pa- sującą muszkę. Była wąska, w czarno-kasztanowe paski, bardzo dystyngowana i budząca szacunek, i gdy ją zawiązałem, musiałem przyznać, że wyglądam imponująco. Pan Mitlo pożyczył mi też czarny filcowy kapelusz ze swojej prywatnej kolekcji; często powtarzał, że to wielka szkoda, iż Amerykanie nie noszą już kapeluszy. Ostatnim akcentem była czarna, lśniąca, drewniana laseczka. Gdy mi ją pokazał, nie zrozumiałem, o co mu chodzi. - Nie potrzebuję laski - powiedziałem, uznawszy, że głupio bym z nią wyglądał. - To jest laseczka - odparł i wcisnął mi ją do ręki. - Co za różnica? Wtedy opowiedział mi zdumiewającą historię o przełomowej roli, jaką laski i laseczki odegrały w ewolucji europejskiej mody. Mówił z wielkim przejęciem i im bardziej się ekscytował, tym miał większe kłopoty z wymową i tym mniej go rozumiałem. Żeby się wreszcie zamknął, wziąłem w końcu tę laskę. Nazajutrz gdy wszedłem do kościoła metodystów, spojrzały na mnie wszystkie panie. Niektórzy mężczyźni też i większość z nich zastanawiała się pewnie, co tam robię w czarnym kapeluszu i z laską. - Zaraz nam tu zaśpiewa i zatańczy - szepnął teatralnym szeptem Stan Atcavage, mój bankier. - Znowu był u Mitla - dodał ktoś inny. Niechcący uderzyłem laską w ławkę i żałobnicy aż podskoczyli. Nie bardzo wie- działem, co się z nią robi, zwłaszcza na pogrzebie. Ścisnąłem ją między nogami, a kapelusz położyłem na kolanach. Ukształtowanie odpowiedniego wizerunku wymaga czasu. Rozejrzałem się i zobaczyłem pana Mitla. Patrzył na mnie, cały rozpromieniony. Chór zaśpiewał Amazing Grace i pogrążyliśmy się w posępnej zadumie. Potem wie- lebny Clinkscale zapoznał nas z najistotniejszymi wydarzeniami z życia zmarłego: urodzony w roku 1896, jedyne dziecko ukochanej panny Emmy Caudle, bezdzietny wdowiec, weteran I wojny światowej i przez ponad pięćdziesiąt lat wydawca naszego tygodnika, człowiek, który z pisania nekrologów uczynił sztukę, za co spłynie na niego wieczysta sława. Wielebny mówił i mówił, a potem zaśpiewała solistka i zrobiło się ciekawiej. Był to mój czwarty pogrzeb w Clanton. Oprócz pogrzebu matki, nie byłem przedtem na żadnym