Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Co tam słychać u państwa, czy kwitły azalie? A Słucz jak wygląda? - Azalie... a jaż przysyłał tobie, detyno, całe dwa kosze tych kwiatów, z żoną my je pakowali, ale czy gajowy dobrze dowiózł, to już nie wiem. - Prawda, zapomniałam, dziękuję panu. - A Słucz cóż... toczy fale, bindugi * z drzewem po niej płyną, w tym roku dużo flisaków było, szły i szły tratwy. Taka sama Słucz, jak zawsze rozhulana i bujna, a młoda, płynie jak wstążka, nie tak, jak wasz rozlany Styr. Binduga - tratwa. - Niech pan nie mówi i tu ładnie. Zna pan Wilczary? - Znam, czemuż nie. Piękne są, ale takich azalii nie macie, to już przyrodzenie tamtej ziemi, nad Słuczą. - Myśmy niedawno powrócili z Wilczar, chyba nigdzie nie jest tak uroczo - rzekła Andzia z zadumą. Administrator bacznie ją obserwował, nagle rzekł serdecznie: - I pani miała, jak słyszeliśmy, dużo przykrości, choćby z tą ucieczką panny Lory, ot osobliwość!... Tak sobie w świat bez pardonu. Andzia milczała. - A jakże ma się pani Smoczyńska? - Zawsze chora, Jaś jest także na wakacjach. Niechże pan siada, panie Hadziewicz, stoimy, a pan zmęczony. Administrator usiadł na fotelu, Andzia obok niego. Stary pan pochylił się do niej poufnie. - A powiedz mi, detyno, nie wychodzisz ty za mąż, serce? Myśmy słyszeli, że konkuruje o ciebie dziedzic Prokopyszczski? Nie ma co, tęga partia, że i trudno o taką u nas. I piękny i bogaty i ród starożytny, a toż i Tarłówna nie dla pierwszego z brzegu. Dobierzecie się mili, jakby w korcu maku szukał. Ale cóż!... Ojczym pozwala? Andzia ścisnęła go za rękę błagająco. - Niech pan nie pyta, niech pan o tym nie mówi. Twarz jej zbladła; w oczach zalśniły łzy. Hadziewicz cofnął się, brwi zsunął na czole. - A, ot co! Taka sztuka!? To znaczy, że fama niesie prawdziwą wieść, głucha ona, ale widać niezmyślona, już o tym i ludzie wiedzą. - Co pan mówi, naprawdę? - Tak, już gadają, że pan Kościesza nie chce oddać pasierbicy panu Olelkowiczowi, pomimo jego chęci. Ale trafiła kosa na kamień i wyszczerbi się. Pan Olelkowicz nie ustąpi. A pani?... A tyż, detyno, serce nasze, będziesz posłuszna własnemu miłowaniu czy... ojczymowi? - Ja kochać pana Andrzeja nigdy, nigdy nie przestanę! Łzy płynęły z jej oczu gorącym potokiem, lecz stłumiła je szybko i dodała z wielką mocą: - Oboje dążymy do tego, aby zwalczyć niechęć ojczyma i... zwalczymy! - Prawdziwa Tarłówna - zawołał Hadziewicz z zapałem i ucałował ręce dziewczyny. - Dlaczegóż to pan Kościesza tak się sprzeciwia małżeństwu pani?... Wszak nie zważając już nawet na uczucia młodych, toż to świetna partia materialna. Jeszcze pani młodzieńka co prawda, dziwiętnaście lat... pączek, ale już za mąż można. Po co marnować najpiękniejsze lata? Już by i dla majątków czas było dać innego właściciela, a to tylko marnuje się dobro... żal bierze... Handzia bystro spojrzała na niego. - Nic się nie może zmarnować tam, gdzie pan rządzi. Hadziewicz wstrząsnął smutnie głową. - Ja nie mam pełnej plenipotencji, pan Kościesza mi nie dał, właściwie rządcą jestem, nie administratorem. Zresztą... pewno podziękuję za posadę. - Pan nie chce być u nas?! Dlaczego!? - Detyno, tobie bym służył do końca życia, ale patrzyć na to, jak ciebie krzywdzą, nie mogę, no, nie mogę. Rozłożył ręce rozpaczliwie. - Kto mnie krzywdzi? - spytała z przerażeniem. Hadziewicz zmieszał się bardzo. - Ot; niepotrzebnie wygadał... taka natura - bąknął. Nagle wyprostował się na fotelu, twarz jego wyrażała stanowczość. - A jednak to mój obowiązek spytać... Czy pani, serce moje, wie o tym, że las na Drakowie, ten wielki bór masztowców wycinają? - Jak to, bór drakowski tną? Dlaczego? Bezprawnie? Kto tnie?... - Z rozkazu pana Kościeszy. Sprzedaje las częściowo