Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Podstarzały już, choć żon miał wiele i córek z nich dosyć, syna się nie doczekał żadnego, a choć baby różne na to wymyślały leki, nie pomagało nic. Na gródku życie szło, jako to za owych czasów zwykłem było. Jeżeli nie wojował Leszek, to ucztował, od rana do wieczora, czasem wesoło, czasem krwawo. Miał dzikie chętki, i gdy niedźwiedzia mu przywiedli żywego, parobkowi się z nim kazał borykać. Czasem tak kilku meszka pozrywał z głowy włosy ze skórą i pozamęczał ich na śmierć, póki nareszcie zręczniejszy za gardło go nie ścisnął tak, że zipnął. Gdy mu się to sprzykrzyło, siadywał Leszek u swych bab i dokazywał aż się rozlegało, ale tam męskiej stopie ani oku dostać się nie było wolno. Rzadko bardzo kto go odwiedzał, bo z mnogą dalszą i bliższą rodziną źle był Leszek, a z obcych niełatwo się kto ważył. Trafiło się, że na gody przybyłych i więził i ścinał. Niejeden mu się wykupywać musiał, w gościnę przyjechawszy. Taki tylko którego się on bał, wychodził cało. Trafiali się Pomorcy i Prusacy, kiedy na jaką napaść się zabierało, był bowiem Leszek, choć ciężki, panowania i ziemi chciwy. Nie miał komu po sobie zostawić dziedzictwa, ale żądny był jak najwięcej zagarnąć. W najgorsze dni, gdy nie było co robić, a kneź za stół siadł i podochocił sobie, stawał mu do boku Berzda, a Leszek rozpowiadał co mu się marzyło, jak będzie zawojowywał, zabierał, ścinał, wieszał, ziemię pustoszył, jeńców osadzał. Bajki takie prawił sobie do woli, patrząc na posłusznego zausznika, potakującego mu i ręce podnoszącego do góry. Świat tak cały we dwu zawojowywali, gdy tymczasem często Leszkowe ziemie kto inny plądrował bezkarnie. Zrywano się od uczty do pogoni, gdy nieprzyjaciel już z jeńcami i zdobyczą daleko był i zgliszcza tylko po sobie zostawiał. Raz na konia siadłszy, choć jak kłoda ciężki, kneź bił się i wojował mężnie, a życie ważył jak drudzy; ale do domu i za stół tęsknił, bo wolał mówić niż machać. Na gródku dawniej postanowione obyczaje utrzymywały się i teraz, nie zmieniając się w niczym. Wojewoda Ryj pilnował tego; byli i inni urzędnicy, którzy nad ludem stali i porządku patrzyli. Leszek się w te mniejsze sprawy nie wdawał, chyba do niego skarga zaszła. Naówczas, nie patrząc czy obwiniony winien był czy nie, karał okrutnie i bez litości. Po spotkaniu z Ryjem i dobrych wieściach, które niespodzianie odebrał, jechał Leszek raźno do domu, gotując się, jak zapowiedział, iść na Przemkowe ziemie i zajeżdżać bezpańskie. Wojewoda miał w drugą stronę ruszyć, zajmować dzielnicę Ryżego. Zrazu gorąco się do tego kneź brał; ale ludzi potrzeba było pościągać, więc naprzód na gródek jechać. Tu przybywszy, Leszek już był głodny, siadł za stół najeść się i napić. Zdało mu się, gdy nieco spoczął, że w zajeżdżaniu bezpańskiego kraju, nie tak bardzo pilnego nie było. Berzda stał u drzwi jak zawsze. Zwrócił się ku niemu. — Didko ich pobrał obu! — zaśmiał się, nie ma Ryżego, nie ma Przemka, ja tu teraz pan! Trzeba iść i zabierać; a no, po co ja sam mam się włóczyć! Czy to Ryj nie starczy? Mało jego? — niechaj Zerwę, sobie dobierze i jemu da połowę roboty. Jak drogi pouprzątają, pójdę i ja. Albo mi to nie czas spocząć! Spojrzał na Berzdę, który ręce do góry podnosił. — Wołaj Ryja. Wszedł, sapiąc, Wojewoda. — Słuchaj, stary! Ja miałem iść sam na Przemkową dzielnicę, ale po co ja tam! po co! Wojować nie ma z kim, została gawiedź licha, — poślij Zerwę. Młody jest, niech pokaże co umie. Jak mu się uda, dam mu starszą córkę za żonę i wyposażę. Później pociągnę i ja. Wojewoda głowę skłonił. — Jak wola wasza — rzekł. — Prawda, że tam już Przemka nie ma, który był wój29 wściekły, ale syn po nim został, młody i bójki30. — Niech się z nim Zerwą spróbuje — dodał kneź — mnie się należy spoczynek. Berzda mocno potwierdzał, Ryj nie przeczył. Leszko pasa, na którym miał mieczyk, popuścił, rozpiął go i rozzbroił się. Tchnął lżej i uśmiechnął się do kubka. Hej — Berzda — odezwał się — gdy Wojewoda wyszedł. — O ziemie ja spokojny jestem. Gdzie Ryj pójdzie, wszędzie szczęście za nim, a Zerwa gołowąs — zechce mu się popisać i Dońkę wziąć! musi na nią zapracować. Dziewce za mąż czas, bo bardzo coś przez wrota do chłopców wygląda… hę! hę! Rozśmiał się, ręką rzucając. — Chodź tu Berzda! Zbliżył się zausznik. — Nam trzeba o tym myśleć, jakbym ja tę Ryżcową dziewczynę pochwycić mógł, bo że się ona nie utopiła — to pewna. Ryj ją widział, nie inną, z tą Rusą. Trzeba dojść gdzie one nocują — rozumiesz? Berzda głową kiwał. — Daj mi takiego, co by umiał jak pies ślady i tropy wąchać, i choć spod ziemi ją wykopać, tę Lublanę. Daj mi takiego, co by ją przyprowadził, a co obiecałem — dotrzymam! Znajdź mi człeka z nosem! Zamyślił się mocno Berzda. — Miłościwy panie — rzekł — pij i jedz zdrów, odpoczywaj sobie, ja poszukam takiego, jak chcesz człowieka. Ale z palca ja go nie wyłamię. — Wyłam go z czego chcesz — przerwał kneź — musi mi być! — rozumiesz