Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Szlag może trafić! Charlie Babbitt zaczął ten pomylony maraton przez kraj, żeby utrzymać swojego autystycznego brata jako gwarancję okupu, aby wycisnąć na jego nic nie rozumiejącym mózgu nowe wzorce zachowań, nawet jeśli miałyby się okazać fałszywe, bezużyteczne czy nietrwałe, a wszystko po to, żeby w końcu położyć łapę na dużej forsie. Co za wspaniały plan, a w dodatku wydawało się, że działa! A teraz ta cholerna forsa nagle przestała się liczyć. Wywlekając Raymonda z bezpiecznego otoczenia, w którym zdołał przetrwać przez dwadzieścia cztery lata, Charlie ani przez chwilę o nim nie pomyślał. Czemuż on, Charlie Babbitt, taki wspaniały, taki mądry, miałby się zastanawiać nad wygodą i prawami pacjenta szpitala wariatów? Przypominając sobie bezmyślne posunięcia i beztroskie okrucieństwo, z jakim traktował Raymonda w ciągu ostatnich kilku dni, Charlie aż zadrżał ze wstydu. Chciał powiedzieć bratu, jak bardzo jest mu przykro. Ale wiedział, że Raymond nie zrozumie. Mimo to czuł, że zawdzięcza mu bardzo wiele — więcej niż tę wygraną w karty. Brązowe oczy Raymonda napotkały w lustrze nad umywalką spojrzenie orzechowych oczu Charliego. Wciąż jeszcze było w nich pytanie — pytanie bez odpowiedzi. Charlie uśmiechnął się do niego szeroko, uspokajająco: — No to może byś mi opowiedział o tej swojej panience? — Niebrzydka, co? Panienka? — No, ta dziewczyna. W barze. 178 — Iris —powiedział Raymond. — Mamy randkę. Później. Dziś. O dziesiątej. Tutaj. Powiedz bratu. Randkę? Charlie uśmiechnął się jeszcze szerzej, rozciągając wargi po obu stronach szczoteczki, którą wciąż jeszcze miał w ustach. — Muszę... tańczyć. Na mojej randce — powiedział Raymond głosem, w którym brzmiał strach. Charlie wyjął szczoteczkę z ust. — E, tam! Taniec to nic trudnego — zapewnił brata. — Później ci pokażę, jak to się robi. Tylko daj mi z godzinkę odpocząć. Ale Raymond nie poczuł się uspokojony. — Teraz — powiedział z naciskiem. — Teraz... ja nie umiem teraz. Najwyraźniej sprawa była dla niego bardzo ważna, i nowy Charlie, Charlie pełen dobrych postanowień, skinął głową. Wypłukał usta z pasty, odłożył szczoteczkę i ruchem ręki polecił Raymondowi, żeby poszedł za nim. Obaj weszli z powrotem do sypialni, gdzie Charlie włączył radio, kręcąc gałką, aż znalazł jakąś łagodną muzykę, łatwą do słuchania romantyczną melodię spływającą po strunach. — Dobra. Podejdź i stań do mnie twarzą. Wyciągnij ręce. Nie, nie cofaj się. Chcesz się nauczyć tańczyć, czy nie? Więc to jest właśnie taniec. Musisz obejmować partnerkę. Nie, nie patrz pod nogi — pouczał Charlie. — Przesuwaj się tam, gdzie cię prowadzę. I staraj się trzymać muzyki. Ruszyli szurając stopami, pomału i niezręcznie; Charlie prowadził, Raymond grał rolę jego partnerki. Mimo swojej niezręczności i nie najlepszej koordynacji, radził sobie całkiem nieźle. Był wyprężony i trzymał ręce sztywno przed sobą, ale stopy jakimś cudem niemal idealnie utrzymywały rytm. — Bardzo dobrze ci idzie — powiedział Charlie po paru minutach dreptania w kółeczko. — Niedługo ty będziesz mógł prowadzić mnie. Po następnych paru minutach Charlie spróbował obrotu. Raymond potknął się, ale zaraz z powrotem chwycił rytm. Jeszcze 12* 179 raz spróbowali obrotu, i tym razem Raymondowi udało się bez kłopotu. Zamienili się pozycjami. Teraz prowadził Raymond i radził sobie z tym zadaniem nad podziw dobrze. Twarz miał poważną, wargi zaciśnięte; masę energii pochłaniało już samo pamiętanie o tym, żeby nie patrzyć pod nogi. — Ty draniu! — zdziwił się Charlie. — Więc umiesz, tak? Raymond nie odpowiedział, ale poprowadził Charliego do obrotu. A potem jeszcze raz. — Dobra jest, Ray. Możesz teraz iść tańczyć z każdą cholerną dziewczyną! — Charlie roześmiał się, dumny z brata, a także dumny z siebie. — No, powtórz! — Tańczyć... z... cholerną... dziewczyną... —powtórzył jak echo Raymond. Charliego zalała nagła fala nieoczekiwanego wzruszenia i na chwilę się zapomniał. Na czas kilku uderzeń serca zapomniał, kim jest Raymond, pamiętając tylko, że to jego brat. Jego brat, Rain Man. Objął Raymonda i mocno przytulił do siebie. Raymond zesztywniał, ogarnięty przerażeniem. Nikt jeszcze nigdy go tak nie obejmował; nikt go tak nie ściskał, prawie dusząc. Poczuł, że nie może oddychać i nagle wyzwolił się cały jego strach. Charlie uprzytomnił sobie, co się dzieje równie szybko, jak szybko chwilę wcześniej o tym zapomniał. To jest Raymond, a Raymond świruje, kiedy się go dotyka. Cofnął się, puszczając brata. Ale panika Raymonda nie minęła. Oddychał ciężko, niemal dyszał, przewracał oczami na wszystkie strony. — Ej, człowieku! — krzyknął Charlie, podskakując wokół brata jak bokser na ringu, starając się go uspokoić. — Bracia ciągle tak robią! To nic nieprzyzwoitego. Bracia! Przecież jesteś moim bratem! Ale było już za późno; Raymond był już daleko. Wykręcał dłonie, splatając i rozplatając palce. Charlie poczuł, że z jakiegoś powodu ogarnia go złość. Był zbyt zmęczony, aby móc jasno myśleć