Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Andrea znów się krótko - uśmiechnął. Droszny ponownie uderzył go w twarz, tym razem wierzchem drugiej dłoni. Skutek był taki sam, tylko że tym razem krew pociekła z lewego kącika ust Greka. Andrea znów się uśmiechnął, ale ten, kto zajrzał by mu w oczy, zobaczyłby w nich wykopany grób. Droszny obrócił się na pięcie, odszedł, zbliżył do Mallory.ego i zatrzymał. - To pan dowodzi tymi ludźmi? - spytał. - Tak. - Jak na dowódcę... jest pan bardzo milczący, co, kapitanie Mallory? - A co mogę powiedzieć człowiekowi, który mierzy z pistoletu do przyjaciół i sprzymierzeńców? - odparł beznamiętnie Mallory. - Będę rozmawiał z pańskim przełożonym, a nie z jakimś szaleńcem. Droszny poczerwieniał. Zrobił krok, podnosząc rękę do zadania ciosu. Bardzo szybko, lecz tak płynnie i spokojnie, że nie wyglądało to na pośpiech, nie bacząc na lufy karabinów wbijających mu się w boki, Mallory uniósł swój luger i wycelował go w twarz Jugosłowianina. Trzask odbezpieczanego pistoletu zabrzmiał w nagłej, nienaturalnej głębokiej ciszy niczym uderzenie młota. A cisza ta była zaiste nienaturalnie głęboka. Jeśli nie liczyć pewnego nieznacznego ruchu, tak wolnego, że niemal niedostrzegalnego, zarówno partyzanci, jak spadochroniarze, zamarli tworząc żywy obraz, którego nie powstydziłby się fryz w jońskiej świątyni. Miny trzech sierżantów, tak jak większości partyzantrów, wyrażały zdumienie i niedowierzanie. Dwóch pilnujących Mallory.ego Jugosłowian spojrzało pytająco na Drosznego. Droszny wpatrywał się w Mallory.ego jak w wariata. Andrea nie patrzył na nikogo. Miller zaś miał minę zblazowanego, znudzonego wszystkim światowca, co tylko on potrafił. Ale to właśnie on zrobił ów niewielki ruch, ruch, który zakończył się z chwilą, kiedy jego kciuk spoczął na bezpieczniku schmeissera. Po kilku sekundach jednak Miller cofnął kciuk - kolej na schmeissery miała przyjść, lecz jeszcze nie nadeszła. Droszny dziwnie powolnym gestem opuścił rękę w dół i cofnął się dwa kroki. Twarz miał nadal poczerwieniałą z gniewu, ciemne oczy okrutne i bezlitosne, ale panował nad sobą. - Nie wie pan, że musimy zachować ostrożność? - spytał. - Dopóki nie upewnimy się, kim jesteście? - Skąd mam o tym wiedzieć? - Mallory skinął głową w stronę Andrei. - Kiedy następnym razem każe pan im zachować ostrożność względem mojego przyjaciela, niech pan uprzedzi ich, żeby trzymali się od niego trochę dalej. Zareagował w jedyny znany sobie sposób. I wiem dlaczego. - Wyjaśni to pan później. Oddajcie broń. - Nie - odparł Mallory i schował luger do kabury. - Oszalał pan? Na mój rozkaz odbiorą ją wam? - Rzeczywiście - przyznał logicznie Mallory. - Ale przedtem musielibyście nas przecież zabić, prawda? Wątpię, czy po tym pozostałby pan długo kapitanem, przyjacielu. Gniew w spojrzeniu Drosznego ustąpił miejsca namysłowi. Ostrym tonem wydał komendę po serbskochorwacku, na co jego żołnierze ponownie wycelowali broń w Mallory.ego i jego pięciu towarzyszy. Ale nie próbowali rozbroić jeńców. Droszny odwrócił się, dał ręką znak i znowu ruszył w górę po zalesionym stoku. Mallory pomyślał, że Droszny nie należy do tych, którzy kochają ryzyko. Przez dwadzieścia minut wdrapywali się po śliskim zboczu wzgórza. Z ciemności nad ich głowami doleciał czyjś głos, na który Droszny odpowiedział nie przerywając marszu. Minęli dwóch wartowników z karabinami maszynowymi i w niecałą minutę później znaleźli się w kwaterze Drosznego. Był to średnich rozmiarów obóz partyzancki - jeśli stojące szerokim kręgiem, zbudowane z obrobionych siekierą bali, toporne chaty można nazwać obozem - usytuowany w jednej z tych bardzo głębokich leśnych kotlin, które, jak się Mallory miał przekonać, były tak charakterystyczne dla Bośni