Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Królowa Sonka, wiadomym to było, sama lubiła strój wytworny i od tych, co ją otaczali, wymagała ubioru, który by oczu zaniedbaniem nie raził. Młodzi królewicze, oba zawsze występowali bardzo strojnie i wedle mody wieku. Młodzi Tarnowscy, choć ojciec ich zbyt do błyskotliwych strojów nie chciał przyzwyczajać, musieli po trosze do wymagań królowej, której oka nic nie uchodziło, się zastosowywać. Gdy szli na zamek, ubierano ich pięknie. Nauczyciel, który ich nigdy nie odstępował, musiał też kłaść suknie odświętne. Były to zawsze tylko czarne sutanny klechów, ale i tkaniną, i krojem dostatku dowodziły. Nie zbywało też na innych wygodach we dworze pana wojewody, który zarówno zbytku, jak skąpstwa nie cierpiał. Trochę rubaszny i szorstki obyczaj studentów ubogich tu na inne obejście się z dziećmi pańskimi zmienić było potrzeba. Szczęściem dla bakałarza, jego młodzi uczniowie od razu do niego tak przylgnęli, jak on do nich. Chłopcy byli serdeczni, nie popsuci, a życia równie jak nauki chciwi. Ale w obu starszych, bądź co bądź, przemagała krew rycerska. Posłuszni siadali do tabliczek, pisać się uczyli, łacinę przełykali, ale dopiero gdy powieść jaka uderzyła o strunę wojenną, oczy im połyskiwały i rumieniły się policzki. Najmłodszy był spokojniejszego ducha, Amor i Gratus nie taili się z tym, że byle im pozwolono, chętnie by pióro na szablę zamienili. Nie zapominano też przy nauce o kształceniu ich do przyszłego powołania. Pod okiem bakałarza przychodził stary żołnierz uczyć ich szablą władać, kawalkator dosiadać koników, łucznik strzelać do celu. Naówczas Grzegorz mógł się przekonać, że z nich pono uczonych nie potrafi uczynić, bo przez posłuszeństwo gotowi byli męczyć się nad pargaminem i papierem, ale życie w nich wstępowało dopiero na podwórcu. Oba pojęcie mieli bystre i pamięć dobrą, a Grzegorz nie był pedantem do form przywiązanym i uczył więcej żywym słowem niż suchą literą. Gdy się nad książką zdrzemali, naówczas z pamięci poczynał opowiadać rycerskie sprawy Aleksandra albo historię jednego z bajecznych bohaterów starożytności i słuchano go pilnie. Godziny zabaw na zamku dla wszystkich były zarówno pożądane, królewicze i wojewodzice czekali na nie, a niemniej i panowie nauczyciele. Naówczas w wielkiej sali dolnej zamku rozpoczynały się igrzyska, w których pilny postrzegacz już mógł przyszłe wyrostków wykłuwające się rozpoznać charaktery. Gdy po raz pierwszy ze swymi wychowańcami zjawił się na królewskim zamku Grzegorz, chociaż bojaźliwym z natury nie był, uczuł, że mu przyjdzie chwilę ciężką przeżyć, wystawionemu na wejrzenia i pytania ciekawe. Przy królewiczach, naznaczeni na zjeździe od szlachty, znajdowali się dwaj dozorcy i nauczyciele, szlachcic niemłody już Piotr Ryterski i Wincenty Kot z Dębna duchowny, kustosz gnieźnieński. Z nich pierwszy miał pieczę nad ciałem więcej, drugi nad umysłem wyrostków, nad którymi nieustannie czuwała sama królowa Sonka, matka troskliwa, dla której dzieci były całym światem. Miała ona jednak oprócz nich do czuwania nad wielą sprawami i musiała zjednywać sobie serca panów rady, z których wielu Jagiellońskiemu rodowi było nieprzyjaznych. Odzywały się ciągle jeszcze wspomnienia Piastów, ich praw i odwiecznego w tym królestwie panowania. Władysław, starszy królewicz, dochodził do lat dziesiątka, młodszy o lat parę Kaźmirz był jeszcze prawie dziecięciem. Rówieśnicy Tarnowskich, oba nawykli byli z nimi poobiednie spędzać godziny. Dawniej towarzyszył im tu stary sługa Strzemesz. Gdy raz pierwszy przyszedł z chłopcami Grzegorz z Sanoka, nie obeszło się bez natrętnej ciekawości królewiczów i zapoznania się z księdzem Kotem. Poważny kustosz, który już słyszał o młodym bakałarzu i był ciekawym go poznać, chociaż dał mu uczuć wyższość swoją, przyjął go uprzejmie