Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Po chwili Mack rozpoznał w niej Bess, młodziutką niewolnicę, która przed kilkoma tygodniami zemdlała na polu. Bess miała zamknięte oczy i zakrwawioną koszulę. Najwyraźniej przytrafiło się jej coś złego. Mack przytrzymał drzwi i wpuścił Kobe'a do domu. Jamissonowie siedzieli w jadalni, kończąc obiad. - Połóż ją w salonie - polecił Mack Murzynowi. - W salonie...? - zapytał niepewnie Kobe. Poza jadalnią tylko tam palił się ogień i było jasno. - Pani Jamisson tak właśnie kazałaby mi zrobić - zapewnił go Mack. Kobe skinął głową. Mack zapukał do jadalni, po czym wszedł. Lizzie i Jay siedzieli przy niewielkim okrągłym stoliku, na ich twarze padał blask z ustawionego między nimi lichtarza. Lizzie była już bardzo gruba, ale nadal wyglądała uroczo. Miała na sobie suknię z dużym dekoltem, który uwydatniał jej piersi, górujące niczym namiot nad napęczniałym łonem. Jadła rodzynki, a Jay łupał orzechy. Mildred, wysoka pokojówka o skórze barwy najprzedniejszego tytoniu, nalewała właśnie Jayowi wino. W kominku trzaskały drwa. Była to pełna spokoju domowa scena i Mack z bólem serca uświadomił sobie, iż ma przed sobą szczęśliwe stadło. Popatrzył na nich uważniej. Jay siedział w rogu stołu, odwrócony do Lizzie plecami i spoglądał w okno, obserwując, jak nad rzeką zapada noc. Lizzie przyglądała się nalewającej wino Mildred. Ani Jay, ani Lizzie nie uśmiechali się. Wyglądali jak dwoje obcych sobie ludzi w gospodzie, w której muszą dzielić stół, ale nie mają sobie nic do powiedzenia. - Czego, do diabła, chcesz? - zapytał Jay na widok McAsha. - Bess miała wypadek - odparł Mack, zwracając się do Lizzie. - Kobe zaniósł ją do salonu. - Już tam idę - powiedziała Lizzie, odsuwając krzesło. - Tylko niech nie zabrudzi krwią jedwabnych obić burknął Jay. Mack przepuścił Lizzie przez drzwi, po czym ruszył za nią. Kobe zapalał właśnie świece. Lizzie pochyliła się nad ranną. Ciemna skóra Bess była teraz popielata, z warg dziewczyny odpłynęła cała krew. Miała zamknięte oczy i płytko oddychała. - Co się stało? - zapytała Lizzie. - Zraniła się - wyjaśnił Kobe. - Miała przeciąć linę maczetą, ale ostrze ześlizgnęło się i rozcięła sobie brzuch. Mack obserwował, jak Lizzie rozdziera koszulę Bess, odsłaniając ranę. Bardzo krwawiła i była dość głęboka. - Przynieście z kuchni czyste płótno i miskę gorącej wody - poleciła Lizzie. - Ja to zrobię - zaofiarował się Mack, podziwiając jej zdecydowanie i zimną krew. Spiesznie ruszył do kuchni, gdzie Mildred i Sarah zmywały naczynia po kolacji. - Czy z Bess wszystko w porządku? - zapytała Sarah. - Nie wiem. Pani Jamisson prosi o czyste płótna i ciepłą wodę. Kucharka podała mu miskę. - Nabierz wody z kotła nad ogniem, a ja zaraz przyniosę szmaty. W kilka chwil później Mack ponownie był w salonie. Lizzie, która już do końca rozdarła sukienkę Bess, zanurzyła szmatkę w wodzie i zaczęła przemywać skórę wokół rany. Obmyte z krwi głębokie rozcięcie wyglądało jeszcze gorzej i McAsh obawiał się, że Bess uszkodziła sobie jakieś narządy wewnętrzne. Lizzie widać myślała podobnie, bo powiedziała: - Nie poradzę sobie z tym. Potrzebujemy lekarza. Do pokoju wszedł Jay, popatrzył na ranę i pobladł. - Musimy posłać po doktora Fincha - oświadczyła Lizzie. - Jak chcesz - odparł. - Ja wybieram się do "Przystani". Dziś mają się tam odbyć walki kogutów - dodał i opuścił salon. Idźże sobie z Panem Bogiem, pomyślał pogardliwie McAsh. Lizzie popatrzyła na Macka i na Kobe'a. - Jeden z was musi wybrać się do Fredericksburga powiedziała. - Mack kiepsko jeździ konno - mruknął Kobe. - Ja pojadę. - Ma rację - przyznał Mack. - Wprawdzie mógłbym pojechać powozem, jednak zabrałoby to więcej czasu. - Więc niech jedzie Kobe - zgodziła się Lizzie. - Ale śpiesz się, człowieku - dodała, zwracając się do Murzyna. Od ciebie może zależeć życie tej dziewczyny. Do Fredericksburga było dziesięć mil, lecz Kobe dobrze znał drogę i wrócił już po dwóch godzinach. Gdy wszedł do salonu, miał twarz niczym gradowa chmura. Mack nigdy nie widział go w takim nastroju. - Gdzie lekarz? - zapytała Lizzie. - Doktor Finch nie będzie jeździł po nocy do jakiejś murzyńskiej dziewczyny - oświadczył drżącym z wściekłości głosem Kobe. - Niech go piekło pochłonie! - krzyknęła ogarnięta furią Lizzie. Wszyscy popatrzyli na Bess. Na jej twarzy perlił się pot, oddychała chrapliwie i jęczała. Żółte, jedwabne obicie kanapy nasiąknięte było krwią. Dziewczyna w każdej chwili mogła umrzeć. - Nie wolno nam tak tu stać i nic nie robić - powiedziała Lizzie. - Przecież jeszcze można ją uratować. - Nie sądzę, żeby długo pożyła - odparł Kobe. - Skoro lekarz nie chciał przybyć do niej, zawieziemy ją do niego - oświadczyła Lizzie