Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Gdy tylko wszedł do sali konferencyjnej, zgaszono światło. Na ekranie ukazały się zdjęcia zamordowanych zrobione na miejscu zbrodni. - Na miłość boską, precz z tym! - krzyknął. - To obrzydliwość. Tych ludzi nie powinno się tak oglądać. Martin Lindros wcisnął guzik i ekran zgasł. - Chciałbym poinformować - powiedział - że wczoraj potwierdzili śmy ostatecznie, iż na podjeździe przed domem Conklina stał samochód Davida Webba. Webb... - urwał, bo Stary niecierpliwie odchrząknął. - Nazywajmy rzeczy po imieniu. - Dyrektor nachylił się i położył zaci śnięte pięści na błyszczącym blacie stołu. - Świat zna go jako Davida Web ba, ale dla nas jest Jasonem Bourne'em. I tego nazwiska będziemy używać. - Tak jest - odrzekł służbiście Lindros, nie chcąc denerwować już i tak rozwścieczonego szefa. Nie musiał nawet zaglądać do notatek, tak świe że i plastyczne miał wspomnienia.- Webb... Bourne... mniej więcej godzinę przed morderstwami był na uniwersyteckim kampusie. Świadek widział, jak szybko szedł do samochodu. Można założyć, że pojechał pro sto do domu Conklina. W chwili morderstwa, tuż przed lub tuż po, na pewno tam był. Na szklance ze szkocką w pokoju telewizyjnym znaleźli śmy jego odciski palców. - Co z pistoletem? - spytał dyrektor. - To z niego strzelano? Lindros kiwnął głową. - Balistycy twierdzą, że na sto procent. - To pistolet Bourne'a? Na pewno? Lindros zerknął na skserowane notatki i podsunął je dyrektorowi. - Jego rejestracja. Broń należy do Davida Webba. Naszego Davida Webba. - A to sukinsyn! - Staremu zadrżały ręce. - I są na nim jego odciski palców? - Nie - odparł Lindros, zaglądając do notatek z innego pliku. - Został dokładnie wytarty. Brak jakichkolwiek odcisków. - Zawodowiec, cholera... - mruknął dyrektor. Niełatwo stracić stare go przyjaciela. 65 - Tak jest, bez dwóch zdań. - No i...? Co z tym... Bourne'em? - Wydawało się, że ból sprawia mu już samo to, że musi wypowiedzieć jego nazwisko. - Dziś o świcie dostaliśmy cynk, że zaszył się w motelu w Wirginii, niedaleko jednej z naszych blokad. Natychmiast otoczyliśmy teren i wy słaliśmy tam grupę szturmową. Jeśli naprawdę tam był, musiał prześlizg nąć się jakoś przez kordon. Zniknął bez śladu. - Niech to szlag! - Staremu poczerwieniały policzki. Do sali wszedł cicho asystent Lindrosa i podał mu kartkę papieru. Lindros zerknął na nią i podniósł wzrok. - Wysłałem ludzi do jego domu, na wypadek gdyby się tam pojawił albo próbował skontaktować się z żoną. Dom był zamknięty i pusty. Ani śladu żony i dzieci. Dalsze śledztwo wykazało, że żona przyjechała do szkoły i bez słowa wyjaśnienia zabrała dzieci z lekcji. - No to mamy dowód! - Dyrektor wyglądał, jakby miał dostać apo pleksji. - Wyprzedza nas o krok, bo zaplanował te morderstwa już daw no temu! - Podczas krótkiej jazdy do Langley znowu uległ emocjom. Śmierć Aleksa i rozmowa z panią Alonzo-Ortiz rozjuszyły go do tego stopnia, że wkroczył do sali, kipiąc wściekłością. A teraz, gdy przedsta wiono mu namacalne dowody, gotów był skazać Bourne'a bez sądu. - To oczywiste, że Bourne oszalał. - Wciąż stał. Stał i trząsł się. - Alexander Conklin był moim starym, zaufanym przyjacielem. Trudno zliczyć, ile razy narażał swoją reputację, a nawet życie, dla agencji i kraju. W każ dym znaczeniu tego słowa był prawdziwym patriotą, człowiekiem, z któ rego nie bez powodu byliśmy dumni. Lindros z kolei nie umiałby powiedzieć, ile razy dyrektor ciskał gromy na brawurową taktykę działania Conklina, na zbyt śmiałe, wprost szaleńcze akcje i skrywane przed szefostwem plany. Wychwalać zmarłych? Jasne, można i trzeba, ale ignorować niebezpieczne skłonności agentów byłych i obecnych? To czysta głupota. W tym agentów takich jak na przykład Jason Bourne, „śpioch", a więc najgorszy z możliwych, człowiek, który nie w pełni nad sobą panował. Lindros wiedział o nim niewiele i postanowił, że zaraz po zebraniu naprawi ten błąd. - Jeśli Alexander Conklin miał jakąś słabość, jeśli nie potrafił czegoś dostrzec, tym czymś, a raczej kimś, był tylko Jason Bourne - mówił dalej Stary. - Podczas ataku w Phnom Penh, na wiele lat przed tym, gdy poznał i poślubił swoją obecną żonę Marie, Bourne stracił całą rodzinę, żonę Taj- kę i dwoje dzieci. Dręczony wyrzutami sumienia, szalał z bólu, gdy Alex zgarnął go z sajgońskiej ulicy i skierował na szkolenie. Od tamtych dni upłynęło dużo czasu i mimo usilnej pomocy Morrisa Panova z trudem uda- 66 wało nam się nad nim zapanować, chociaż Morris twierdził co innego. Jakimś cudem on też znalazł się pod jego wpływem. Wielokrotnie ostrzegałem Aleksa, namawiałem go, żeby przekazał Bourne'a w ręce naszych specjalistów, ale on zawsze mówił „nie". Niech spoczywa w pokoju, ale uparty był z niego człowiek. Wierzył w Bourne'a do samego końca. Ze spoconą twarzą, szeroko otwartymi oczami powiódł wokół stołu. - I z jakim rezultatem? Obaj zginęli zastrzeleni jak psy przez agenta, nad którym próbowali zapanować. Tymczasem prawda jest oczywista: nad Bourne'em nie da się zapanować. Jest jak śmiertelnie niebezpieczna jadowita żmija. - Grzmotnął pięścią w stół. - Nie pozwolę, żeby te odrażające, popełnione z zimną krwią zbrodnie uszły mu na sucho. Niniejszym nakładam na niego najwyższe sankcje. Nasi agenci, ci w kraju i na całym świecie, mają go natychmiast zlikwidować. Przeszedł go zimny dreszcz. Zadrżał. Spojrzał w górę i oświetlił zakratowany otwór szybu wentylacyjnego pod sufitem. Stanął w przejściu, wszedł na stertę skrzyń po prawej stronie i powoli się tam doczołgał. Otworzył nóż i grzbietem ostrza odkręcił śruby. Do chłodni wpadło łagodne, rozmyte światło: wstawał świt. Otwór był na tyle duży, że powinien się nim przecisnąć. Taką przynajmniej miał nadzieję. Skurczył się, skulił i włożył głowę do otworu. Głowa, ramiona - przez kilkadziesiąt centymetrów wszystko szło dobrze, lecz nagle przestało. Spróbował się poruszyć, ale nie mógł. Utknął jak korek w butelce. Wypuścił z płuc całe powietrze, rozluźnił mięśnie i odepchnął się stopami. Kratka spadła, lecz on przesunął się do przodu o kilka centymetrów. Opuścił nogi, wymacał nimi skrzynię, zaparł się skrzyżowanymi piętami i odepchnął ponownie. Powtórzył ten manewr kilka razy, powoli i ostrożnie, i wreszcie zdołał przepchnąć przez otwór głowę i ramiona. Spojrzał w górę i zamrugał. Cukierkowo różowe niebo, kilka zwiewnych, pierzastych obłoków. Wyciągnął ręce, chwycił się biegnącej wzdłuż burty krawędzi, wypełzł z otworu i wszedł na dach