Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Komsomołki pioniera, która cierpi za dwieście milionów. Nie, za całą ludzkość, drwiłem w myśli. Ale nie było mi wesoło. - Powinieneś się był bawić ze wszystkimi - usłyszałem. - Nie potrafię. - Marusia odrzuciła twoje zaloty, pomyślałem. Ale zaraz wykombinujesz coś bardziej uniwersalnego. Coś szlachetnego. Tak jak ona, tylko że o trochę innym zabarwieniu. Cały czas miotasz się między tym, co winieneś sobie, a tym, co należy robić w ogóle. - Chciałbym pójść do wojska - powiedziałem. - To nieznośne - siedzieć w szkole, włóczyć się po Samarkandzie, kiedy porządni ludzie są na froncie. - Sumienie cię gryzie? - Nie mam sumienia. Mam swój własny interes. MOi są w Warszawie i nie wiem, co się z nimi dzieje. Ale nic dobrego, na pewno. Jeśli Hitler nie skręci karku, będzie po nich. I po Polsce - dodałem. Chwilę milczała. - Powiedzmy, że tak - odezwała się wreszcie. - Powiedzmy. Ja też żałuję, że moi nie ewakuowali się razem ze mną. Nie namawiałam ich, w każdym razie nie dość gorąco. A powinnam była. Przez chwilę oboje milczeliśmy. Ja odezwałem się pierwszy: - Wciąż są pogłoski, że znowu będzie się organizować polskie dywizje. Podobno Stalin przyjął ambasadora Romera. Jeśli tylko się dogadają co do Lwowa... - Nie dogadają się - ucięła, a w jej głosie dosłyszałem ironię i wyższość. - Lepiej wybij to sobie z głowy. Och, co ona tam wie - pomyślałem. Gada, jakby była ze Stalinem na ty. Leż sobie i marznij, pomyślałem, nie będę cię całował. Cisza. Nikogo prócz niej nie było na tej sali, więc to do niej powiedziałem. - Kończą mi się pieniądze. Rzucę tę szkołę do stu diabłów i postaram się o jakąś pracę. Nie mogę siedzieć z założonymi rękami, aż się zrobi pusto w kieszeni. - My z Natą obywamy się jakoś bez pieniędzy. - Wy, wy! - uniosłem się. - Wy jesteście uduchowione. Ja jestem ze zwykłej gliny. Nie potrafię żyć powietrzem i ideą. I nie lubię siebie, kiedy jestem głodny, pomyślałem. Wszystkie myśli krążą wtedy wokół miski. Nie znasz mnie takim, była Japonko, nie widziałaś nigdy moich głodnych oczu. Teraz, kiedy na co dzień paraduję w mundurze, kiedy mam jakiś skromny przydział chleba i resztkę pieniędzy za koc i ciepłą angielską bieliznę, które opyliłem na bazarze, teraz trzymam się trochę godniej, nawet to częste ssanie w żołądku można by nazwać wzmożonym apetytem. Tylko wciąż wraca strach, że tamto wszystko się powtórzy. - Muszę sobie poszukać jakiejś roboty - powiedziałem. - Jeszcze pół roku, Bożek - perswadowała. - Szkoda dyplomu. - Gwiżdżę na dyplom. Zdążę go zrobić, jak będą jakieś normalne czasy. - Nie umiałem ich sobie wyobrazić, tych normalnych czasów, ale byłem przekonany, że mnóstwo rzeczy będzie wyglądać inaczej. Rewizja przesądów, generalne pranie brudów. - Poszukam sobie dobrej roboty - powtórzyłem. - Nie boję się nawet najcięższej, byle można było coś wynieść. - Nie mów tak. Nie umiałbyś wynosić. - Umiałbym, dlaczego nie. - Ręce świerzbiały, żeby kogoś trzasnąć w pysk. Jak podczas dyskusji, w której czujesz, że masz rację, ale tamten szachruje, kłamie tak, że jesteś wobec tego zalewu fałszu bezradny, nie umiesz zebrać argumentów na swoją korzyść. Wątpi w moją odwagę. A może uważa, że z natury nie jestem dość bezwzględny. Wszystko obraźliwe. Nienawidzę, kiedy mówią, że jestem łagodny, subtelny, dobroduszny. Bo mówiąc to, mają na myśli, że mi czegoś brak, wskazują na nieprzystosowanie. Nie uchowasz się, taki łagodny, wykończą cię - to mają na myśli. Och, dostać się do dobrej fabryki, marzyłem, a reszta już należy do mnie. Ale do takiej fabryki, w której można się najeść, nie przyjmuje się każdego. Chyba że potrzebują specjalisty, ale ty nim nie jesteś, umiesz tylko strzelać z karabinu maszynowego i deklamować polskie wiersze. - Umiałbym - powtórzyłem. - Będę brał bez skrupułów, ręczę ci. Milczała. A ja wspomniałem szlauch, któryśmy rąbnęli do spółki z Uszerem, a potem Wołyński wybrał się do kyszłaku i opchnął go Uzbekom na zelówki