Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Nie sˆucham! - odparˆ Rodolphe. Po godzinie solidnej k¥pieli i szorowania Charles byˆ w koäcu czysty i ogolony. Usiadˆ na kanapie w zapasowym, podniszczonym szlafroku Rodolphe, a Rodolphe obcinaˆ mu wˆosy no¾ycami krawieckimi swojej ¾ony. Bez strzechy na gˆowie twarz Charlesa nabraˆa zniewalaj¥cego ascetycznego uroku. W jasnych oczach paliˆ si(c) pˆomieä inteligencji, a wychudzone r(c)ce i nogi skˆadaj¥ce si(c) gˆ¢wnie z ko˜ci i ˜ci(c)gien byˆy pokryte ogorzaˆ¥ od przebywania na ˜wie¾ym powietrzu sk¢r¥. Siedziaˆ spokojnie na kanapie ze zˆo¾onymi na kolanach r(c)kami. Jego spok¢j w poˆ¥czeniu z niew¥tpliwie ogromn¥ siˆ¥ drzemi¥c¥ w smukˆym ciele byˆ prawie za- trwa¾aj¥cy. - Czy¾ tak nie lepiej? - zapytaˆ Rodolphe. - Czy¾ nie lepiej, si(c) czujesz, kiedy znowu jeste˜ czysty i schludny? -Chyba tak. Tak. - Charles chrz¥kn¥ˆ. - Czuj(c) si(c) zupeˆnie inaczej. Wracaj¥ mi wspomnienia dawnych czas¢w. - U˜miechn¥ˆ si(c) uroczo jak dawniej. - Jeste˜ dla mnie za dobry, Rodolphe! Wy˜wiadczyˆe˜ mi przysˆug(c)! Zawsze byˆe˜ wiernym przyjacielem! - Tak du¾o lepiej. M¢wisz wreszcie jak dawny Charles. - By† mo¾e. Cz(c)sto wspominam czasy, kiedy mieszkaˆem w Paysage. - Zatrzepotaˆ powiekami. - To ma pewien sens, Rodolphe. To, co tu robimy: praca i wszystkie te drobne zasady codziennego ¾ycia, caˆy ten baga¾. Nawet caˆy ten ogromny zewn(c)trzny ˜wiat, gdy si(c) spojrzy z perspektywy tej maleäkiej enklawy... Tak zatem niepotrzebny wysiˆek nie idzie na marne; to konieczny proces. - Nie traktuj mnie pobˆa¾liwie - obruszyˆ si(c) Rodolphe. - Czuj(c) po prostu, ¾e powiniene˜ o tym wiedzie†, Rodolphe. Kt¢rego˜ dnia b(c)dzie to stanowi† dla ciebie pociech(c). - Nie m¢w do mnie takim tonem - odrzekˆ Rodolphe. - Jeste˜ zbyt subtelnym czˆowiekiem, ¾eby m¢wi† o "niepotrzebnym wysiˆku"! A co ty zrobiˆe˜ od chwili opuszczenia tego miejsca, ¾eby cho† odrobin(c) poprawi† ˜wiat? Charles westchn¥ˆ. -To zale¾y od twojej definicji. Nie masz ¾adnej terminologii, Rodolphe. - Sˆowa! - ¾achn¥ˆ si(c) Rodolphe. - Tylko sˆowa i wzniosˆe nonsensy! Postradaˆe˜ chyba rozum, Charlesie. Straciˆe˜ poczucie celu. Niczym nie r¢¾nisz si(c) od tych innych waszych, wˆ¢cz¥cych si(c) bestii. - Och, przecie¾ ni¥ jestem! - odparˆ Charles. - Baltimore jest inteligentny, ale brak mu ˜wiadomo˜ci. Tak naprawd(c)... tak naprawd(c) jest cybernetycznoorganiczn¥ inkarnacj¥ dawnego ˜rodowiska zindustrializowanych miast. Infrastruktura megatechniczna zminiaturyzowaˆa si(c) i sama si(c) wplotˆa na poziomie kom¢rkowym w ontologiczn¥ struktur(c) informacyjno-przetw¢rcz¥, kt¢ra ongi˜ byˆa naturaln¥ krain¥. Konwenanse to globalny system danych, kt¢ry przej¥ˆ na siebie funkcj(c) Immanentnej Woli. - Co? - wykrztusiˆ Rodolphe. Charles westchn¥ˆ. - Nie jest to tak dziwne jak brzmi. Kiedy˜ si(c) z tym pogodzisz... c¢¾, poddasz si(c) i zostaniesz Konwenansem. Konwenanse maj¥ swoiste pi(c)kno, Rodolphe. Nie tak proste jak pi(c)kno, kt¢rego wzorzec sobie tutaj stworzyli˜cie... ale w Konwenansach jest miejsce dla istoty ludzkiej. Ka¾dy peˆni tam swoj¥ rol(c), prawdziw¥ funkcj(c). My... my personifikujemy ˜wiat Konwenans¢w. Jeste˜my jego dusz¥! - Wielki Bo¾e, to beznadziejne! - wykrzykn¥ˆ Rodolphe. Zamieniˆe˜ si(c) w bredz¥cego szaleäca. - Nie, nie s¥dz(c) - odparˆ cierpliwie Charles. - Kiedy ju¾ nauczysz si(c) ¾y† na zewn¥trz, nauczysz si(c) pojmowa† wszystko inaczej. Nauczysz si(c) czyta† twoje immanentne wzory, prawie je czu†... jak potrafisz czyta† sny czy rozumie† chmury. Fronty burzowe wsp¢lnej inteligencji marszcz¥ ¾yw¥ tkank(c) Ziemi. Percepcja przeksztaˆca si(c) w dane, dane w my˜l, my˜l w... S¥dz(c), ¾e mo¾na by to nazwa† "duchem", jakkolwiek termin ten nie do koäca... - Na Boga, zamilknij! - krzykn¥ˆ Rodolphe, ciskaj¥c no¾ycami o podˆog(c). - Nie potrzebuj(c) tego, rozumiesz? M¢j sw¢j ˜wiat jest tutaj, w Paysage, ˜wiat, kt¢ry rozumiem, ˜wiat, w kt¢rym pracuj(c), ˜wiat, kt¢ry ma dla mnie sens! Nie stan(c) si(c) jak¥˜ pust¥ kukieˆk¥ w waszym nieludzkim systemie... Na dole trzasn(c)ˆy drzwi. Do domu wr¢ciˆa ¾ona Rodolphe; sˆyszaˆ znajome kroki na trzeszcz¥cych schodach. Amelie jak burza wpadˆa do mieszkania. Zerwaˆa z gˆowy czepek. - Rodolphe! Zatrzymaˆa si(c) gwaˆtownie z szelestem sp¢dnic i popatrzyˆa ze zgroz¥ na Charlesa. - Ach, tak! A wi(c)c to prawda! - Nie b¢j si(c), Amelie! - odezwaˆ si(c) Charles. Amelie zakryˆa usta dˆoämi