Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
.. Ja... ja się dobrze trzymałem... daję słowo. Dopiero tu pod drzwiami tak mnie zaczęło boleć i... i straciłem siły. To zaraz przejdzie... Tak mi wstyd. - Głupi jesteś z twoim wstydem. Masz, weź to, połknij tę pastylkę! - Drżącymi rękoma podawała mu wodę i ostatnią pastylkę tanalbiny. - Skąd ja wezmę tanalbiny? - myślała w popłochu. - Czym będę go leczyć? Zaraz ci będzie lepiej - zapewniła go głośno. - Jasne - uśmiechnął się po raz pierwszy. - Ach, jak mi tu dobrze u ciebie. Ja ci zaraz wszystko opowiem... - Opowiesz, opowiesz... Naściu! - krzyknęła Ewa. - Trzeba zrobić herbaty. Tej, co pani Norkowska przyniosła. Ale Naścia już pobiegła z dwoma wiadrami po wodę. Zaalarmowała Tomyskiego i Joasię. Wrócili we troje, niosąc razem pięć wiader wody. Mało, ale i tak o wiele ponad przypadającą na nich normę. Studnię trzeba było oszczędzać. Tomyski i Joasia ofiarowali swój zapas z radosnym uniesieniem, jakie daje poczucie, że nawet w takich warunkach można komuś dopomóc. Pod kuchnią szalał już ogień, paliwa na szczęście nie brakowało. W niespełna trzy kwadranse wsadzono Michasia do wanny, wyszorowano go, wytarto, ubrano w jego ostatnią, czystą na szczęście, pidżamę i położono do łóżka, gdzie natychmiast zasnął. Harcerskie ubranie, w którym przyszedł, wyrzucono na balkon, bieliznę, w której znaleźli wszy, Naścia postanowiła wygotować w wodzie z kąpieli, innego wyjścia, niestety, nie było. - Szczęście jeszcze, że nie tyfus plamisty - powiedział Tomyski pomagając wstawić kocioł z bielizną na blachę kuchni. Joasia trzymała ramię Michasia, gdyż pod pachę włożono mu termometr. Miał 39 stopni gorączki. Joasia i Józef mimo wszystko musieli już odejść. Ludmile bardzo się pogorszyło, nie można jej było ani na chwilę samej zostawić, a Tomyskiemu wypadł dziś nocny dyżur. We dnie zastępowała go przy chorej pani Felicja Karbowska. - Idźcie, idźcie - nagliła ich Ewa. - My z Naścią damy wszystkiemu radę. Zresztą zaraz przyjdą Norkowscy. Chyba że i oni przepadli. Zaraz po wyjściu Tomyskich przybiegła panna Maniewiczówna. Przyniosła lekarstwa, które dziś właśnie zdobyła, dotarłszy do jedynej, funkcjonującej jeszcze na Marszałkowskiej w pobliżu placu Zbawiciela, apteki. Całą tubkę tanalbiny, salol i dermatol w proszku, który jej dał pan Cytryn. Naścia już rozniosła wiadomość o powrocie i chorobie Miachasia po kamienicy. Ewa ujrzawszy lekarstwa aż roześmiała się z radości: - Nie, tym to go już chyba wyleczę. - Zaraz, to nie wszystko. Mam jeszcze kilka proszków kamfory. Niech mu pani daje po pół. Dla podtrzymania serca - powiedziała Maniewiczówna. Ewa słyszała, że Michaś się rusza, i skoczyła do niego. Szedł skłaniając się do wygódki. - To nic, ciociu, to nic... - mówił słabym, ale przytomnym głosem. - Już mi lepiej, tylko muszę wciąż chodzić do wygódki... Korzystając z tego, że nie śpi, Ewa dała mu trochę dermatolu i pół proszka kamfory. Przygotowywała następną porcję lekarstw, kiedy przyszli Norkowscy. - Michaś wrócił - powiadomiła ich zaraz w progu. - Chory na dyzenterię. - Nie!? Michaś wrócił? No widzisz! No, więc wszystko najlepiej na tym najlepszym ze światów. - Gdzie najlepiej! Ma dyzenterię. Jest ciężko chory! - I Ewa nagle załamała się. - Tak go cudownie odzyskałam i miałabym go teraz stracić - załkała na ramieniu Staszki. - No wiesz, ty jesteś!... - zgorszyła się Staszka. - Wychoruje się i będzie zdrów. A zresztą - myśl sobie, że go stracisz. To jedyna szansa dla tego chłopaka, żebyś za nim szalała. Kochasz tylko tych, kogo boisz się stracić. Michaś zaczął coś wołać z jadalni. Wpadły obie do niego. - Ciociu - mówił chłopiec. - Kto to przyszedł? Aha, to pani Stanisława. Dzień dobry pani, Ciociu, nie przejmuj się. Zapomniałaś, że jestem szczepiony na dyzenterię. I to co rok mnie szczepili. Ja nie umrę. Chciałem ci to powiedzieć... i tego... To mówiąc znowu zasnął. Norkowski był nieoczekiwanie przejęty i powrotem, i chorobą Michasia. - Dyzenteria to nie żarty. Nie wiadomo, co ten mały przechodził przez ten czas, co go nie było. Wygląda na bardzo wyniszczonego. Może ja skoczę do szpitala na Jaworzyńską po lekarza? - Nie - rzekła Ewa. - Oni tam upadają od roboty. Nikt z nich nie przyjdzie. Nawet Barycz do Ludmiły już nie przychodzi. Przypatrzyli się chłopcu, stanąwszy nad nim wszyscy czworo, nie wyłączając Naści. Spał głęboko, nie rzucał się, oddech miał przyśpieszony, ale równy. Naścia pierwsza orzekła: - Nic mu nie będzie. - I nagle wyznała wielką tajemnicę: - Proszę pani, ja mam pół kilo ryżu. Przyniosłam ze sobą. To jeszcze po pani Pawęcinie. Chowałam na czarną godzinę. Dwie łyżki wystarczą na kleik. Zrobię mu kleiku. On może i zagłodzony. Jak się kąpał, widziałam, że wychudło toto jak szczapa. Choć i w takiej chorobie, a posilić się trzeba. - Ach, Naściu, ty moje kochane oko opatrzności! - rozrzewniła się całując ją Ewa. Staszka zajrzała do wygódki i kręcąc nosem rzekła: - Jeszcze nie jest tak późno. Idę po wodę. - Zwariowałaś, słyszysz, znowu walą w naszą stronę. Ja już nie chcę się niepokoić. Zostań! - No, moja kochana, nie masz chyba zamiaru całego domu przyprawić o dyzenterię - rzekła Staszka. - Klozet musi być spłukany i wymyty